Maciej Sz.

Dyskomfort porzucania…

Dzisiejszym tekstem otwieram nowy cykl, który dedykuję sobie i wam na czas oczekiwania, to jest Adwentu. Chcę się w nim podzielić swoim spojrzeniem na drogę do Betlejem. Chcę wraz Boża Matką – Theotokos i świętym Józefem, wyruszyć, aby odkryć skarb, którego źródłem jest Chrystus. Chcę w swoim sercu przeżyć tą drogę po raz kolejny, ale w zupełnie nowych wydarzeniach, które przynosi niezmiennie czas i nasze życie.
Zacznę od myśli, która dzisiaj zrodziła się nagle w mej głowie i przyniosła ze sobą pewien smutek, ale również radość wynikającą z siły prawdy. Otóż przyznałem się dzisiaj przed samym sobą do tego, że czas ostatnich lat i praca, którą wykonywałem stały się dla mnie pewną enklawą, która niosła w sobie dwie wartości. Pierwsza była związana ze spokojem. Zamknięcie drzwi sprawiało, że się kończyła i mogłem wrócić do domu, aby skupić się na innych zadaniach. Druga pozwalała wcielać się w rolę, zwrócić na siebie uwagę, ponarzekać i pożalić nad swoim zawodowym życiem, zyskując akceptacje otoczenia. Te dwie wartości, choć wzajemnie się wykluczają, to stały się kartą przetargową mojego, świętego spokoju. Ów święty spokój, choć wydaje się święty, stwarza jedynie pozory zarówno w wymiarze swojej świętości, jak również wewnętrznego pokoju. Ostatecznie jest to zwykła wygoda, która ucieka od jakiejkolwiek zmiany, a sytuacje stresowe podporządkowuje nastrojom i emocjom. Kreuje z nich jednocześnie paliwo, które może mieć smak bohatera lub ofiary. Zależnie od potrzeb, sytuacji i czasu.
Ta myśl we mnie samym burzy wiele, ale równocześnie skłania do podjęcia refleksji i konkretnych działań, które wzywają do wyruszenia w drogę. Cel wydaje się oczywisty i jasny, ale środki i drogi, którymi będę podążał rodzą wiele pytań, niepewności, wątpliwości. Te z kolei pozwalają się zamknąć jedną klamrą, której na imię Nadzieja. Często mówiąc o Bożym narodzeniu, patrząc na nie skupiałem się w swoich myślach na wygodnym życiu, które gwarantuje mi zaspokojenie moich pragnień. Myślę, o czym już kiedyś pisałem, że aby spotkać Jezusa, trzeba podążyć drogą Maryi i Józefa. Opuścić swój dom. Porzucić swoje plany i pozwolić ogarnąć się zaufaniu i nadziei, które staną się chlebem powszednim. Zostawić wyrzeźbioną kołyskę, uścielone posłanie i przewrócić do góry nogami wszystko, co do tej pory wydawało się oczywiste i poukładane. Skoro jednak nie ma tam Małego Dzieciątka, wewnętrznego pokoju i radości życia, a jedynie kolejno rosnące wymagania i dążenia, to znaczy, że nie ma tam miejsca także na to nowe życie. Być może ten dzisiejszy czas rozmaitych ograniczeń, lęków i strachów jest także poniekąd owym wezwaniem do porzucenia utartych schematów i poukładanych ścieżek, które choć wydają się proste – prostymi nie są. Są ścieżkami naszych dążeń, celów, marzeń. Być może także życia, które samo w sobie jest w jakiś sposób puste, wszak nie dotyka jego najgłębszej tajemnicy.
Oczywistym jest, że w tej drodze pojawią się również rozmaite trudności i przeciwności, które albo będzie trzeba przetrwać, zaakceptować i znieść, albo w pewien sposób pokonać i przezwyciężyć odkrywając w pełni siebie i Jego Miłość. Do głowy przychodzi mi wiele myśli. Być może w życiu wcale nie było miejsca na narodzenie Bożej Miłości, a jeśli było to ja sam wyznaczałem granice, w których może się rodzic i egzystować nie Jezus, ale Jezusek. Być może ta wędrówka Maryi i Józefa jest swego rodzaju obrazem naszej obecnej sytuacji, w której zmuszeni jesteśmy porzucić, jak mawia Waldemar, swoją strefę komfortu. Sama myśl o spotkaniu z Bogiem, Jego poszukiwaniu, dotykaniu Osoby niezrozumiałej i przekraczającej ludzki sposób rozumowania i postrzegania świata jest niekomfortowa. To właśnie tu rodzi się Bóg. Nie na nasz sposób i nasze zaproszenie, ale na sposób, który jest dla nas najlepszy, abyśmy mogli odkryć światło, które rozproszy mroki naszych codziennych ciemności.
Droga, jeśli ją próbujemy zaplanować, nią podążać, zawsze ma w sobie ową tajemnicę. Z jednej strony wydaje się długa i znacząca, z drugiego końca wygląda na błahą i ciągle otwartą. W mej głowie kłębi się wiele myśli, ale chcę powiedzieć jedno i sobie i wam. Józef z Maryją wyruszyli do Betlejem, aby spełnić wolę Augusta – cezara. I myślę, że nie ma większego sensu zagłębianie się w sensowność stawianych nam w tym czasie wymagań, dyskomfortowych obowiązków. Sensem jest poszukiwanie Jego – wzorem Maryi i Józefa. Naprawdę nie musimy się lękać, bać, poddawać strachowi i ulegać narracji przemijania i niepewności jutra. W sensie ziemskim jutro zawsze było niepewne, tylko o tym zapomnieliśmy. Ja sam o tym często zapominam. Jest jednak Ktoś, kto jest pewny i czeka. Czeka na nas w Betlejem, choć wyruszamy niepewni jutra, to On jest naszą pewnością i nadzieją. Jak woła: nie zostawię Was sierotami. Myślę, że na początek wystarczy tych refleksji. Jest ich sporo. Niech rodzi się w nas duch zaufania i radości, aby ta droga nas nie przerosła, ale rodziła zapał i spokój. Zmierzamy do Betlejem w konkretnym celu. A tym celem jest…

Ps. Do jutra. Myślę, że ów cykl zmieści się w dwudziestu milach do Betlejem. Pozdrawiam Was serdecznie


Ähnliche Artikel