Maciej Sz.

Moje „ja” w czasach koronnych.

W swoim ostatnim artykule napisałem, że wirusologiczna charakterystyka Roku 2020 sprawiła, że na wiele spraw zacząłem patrzeć zupełnie inaczej i choć chciałem podzielić się swoimi spostrzeżeniami i postanowieniami, to ostatecznie one gdzieś uciekły i zostały przysłonięte natłokiem myśli, które na papier przelałem. Przysłonięte, jak Słońce w pochmurny dzień.  Także wydarzenia dnia dzisiejszego sprawiły, że postanowiłem podjąć kolejną próbę. Co się takiego stało? Dla mnie zaledwie utrata kilkudziesięciu Euro, dla ludzi u których pracuję świat natomiast zawirował, zatańczył i stanął. Rano wyjechali na urlop do Włoch, bo w połowie drogi na wieść o bardzo chorym ojcu powrócić do Wiednia. Świat się dla nich zatrzymał, być może nawet podobnie, jak dla wielu z nas na początku pandemii, by nie uogólniać. Strach przed utratą życia, chorobą, skłania do refleksji i sprawia, że nagle zaczynamy na pewne rzeczy, a szczególnie nasze życie patrzeć głębiej i stawiać pytania o jego sens.  Tyle tytułem wstępu, a teraz: „ad res” czyli do rzeczy.

Po pierwsze uświadomiłem sobie, że tak naprawdę dalekosiężne plany, budowanie rozległych perspektyw ma sens, ale nie stanowi istoty samego życia. To właśnie ono może je bardzo szybko zrewidować i ukazać ich małość oraz moją ułańską fantazję. Dobrze jest mieć plany i dobrze jest marzyć. Dobrze jest stopniowo i systematycznie je realizować i zbliżać się do celu, ale uczynić z nich całkowity sens życia, to chyba jednak zbyt wiele i zbyt dużo. Często przy tym planowaniu na wierzchu leży moje „ja”, które jako centrum dowodzenia podpowiada mi co będzie dla mnie samego najlepsze, a ich pierwszym weryfikatorem jest konieczność umiejętności dokonywania wyborów, to znaczy opowiadania się za tym co jest najważniejsze i co często wymaga poświęceń, rezygnacji z rzeczy, zachowań, spotkań i wielu innych składowych, które często same w sobie są dobre i są źródłem mojej radości. Jeśli chcesz mieć w życiu wszystko nie będziesz miał nic.

Po drugie uświadomiłem sobie, że umiejętność cieszenia się dniem codziennym wcale nie należy do łatwych. Z pewnością poziom trudności uzależniony jest od wielu rzeczy. Czynników banalnych, tych które od nas zależą (stan zdrowia, sposób odżywiania, spędzanie wolnego czasu, długość snu, praca, środki finansowe), jak również i tych na które w zupełności nie mamy wpływu (pogoda, pora roku, humory otaczających nas osób). One są jak puzle, które albo się ułożą w jedną całość, albo czegoś zabraknie. Jest jednak jeszcze jeden element, który bardzo ułatwia patrzenie na swoje życie w ten sposób. To świadomość tego, że każdy dzień jest niejako prezentem, który otrzymuję w jakimś konkretnym celu. Prezentem, bo przecież nigdzie nie jest napisane, że skoro dzisiaj się położę spać, to jutro wstanę, albo tak samo, jak wychodzę do pracy tak samo z pewnością wrócę po niej do domu. To jest po prostu dar, który można przyjąć, zauważyć i cieszyć się nim, albo i być zwyczajnie ślepym.

Ta sama myśl implikuje jeszcze jedną. Ludzie, których spotykam na mojej drodze też są dla mnie darem i każdy z nich może nauczyć mnie „czegoś” lub zmazać trochę mego „ja” i ukazać mi prawdę o mnie samym. Skoro natomiast pojawia się słowo dar, to zaraza za nim idzie kolejne zobowiązanie do jego dobrego spożytkowania, do wchodzenia na drabinę sekund, minut i kolejno odmierzanych godzin życia tu i teraz. Przeszłość odeszła, minęła, przyszłość jest nieznana i tak naprawdę nie mamy na nią wpływu. Pozostaje tylko nasze teraz i to co my z nim zrobimy.

Po trzecie uświadomiłem sobie, że tęsknota za wielkimi podróżami, zwiedzaniem świata, pięknymi pejzażami z uczuciem zazdrości wobec tych, których na takie podróże i styl życia stać zamyka mnie na piękno, które mnie otacza. Jak bardzo byliśmy zachwyceni spokojem i pięknem lasu w czasie naszych ojcowsko – synowskich wędrówek. Czuliśmy niemalże każdy zapach. Fascynowały nas rozwijające się pąki drzew budzących się do życia po zimowym śnie w wiosennej aurze. Czasami spotykaliśmy również jakieś zwierzęta, które na nasz widok nieruchomiały i wzajemnie, bacznie, wzajemnym zainteresowaniem przyglądaliśmy się sobie czując również, tak jak i one niekiedy strach. Zachwycała nas cisza i smak świeżego powietrza. Delektowaliśmy się błękitem nieba i kształtami białych obłoków. Mieliśmy i mamy swój „czarodziejski ogród” w którym wszystko może się zdarzyć i który jest nasycony i wypełniony magią życia.

Po czwarte doświadczyłem tego, że finanse się zamykały, pomimo przestojów w pracy, a jedzenia nie brakowało. Przygotowywałem chleb, piekłem placki, a żona gotowała różne wymyślne obiady. Celebrowaliśmy spotkania przy stole, dużo ze sobą rozmawiając. Problemy finansowe niwelowały się same tak, jak gdyby ktoś miał nad nimi władzę i delikatnymi pociągnięciami gumki do mazania, kasował linie nakreślone ołówkiem, pozostawiając miejsce na postacie, osoby, chwile, które tworzą życie. Moje tu i teraz.

Po piąte odkryłem, że moja wiara w Pana Boga wcale nie jest, aż taka mocna, jakbym sam oczekiwał. Brakowało mi Mszy Świętych, przyjmowania Eucharystii, ale nad wszystko po prostu czułem się odcięty od tego, co jest ważne, niemniej jednak są rzeczy, które wydawały mi się super, a okazały się w zupełnie innej perspektywie. To wszystko o czym pisałem wcześniej jest moim doświadczeniem. Moim spojrzeniem na ten czas, z którego wynika jednak jasno, że sens życia zamyka się i wypełnia w Nim. On naprawdę potrafi się zatroszczyć, daje dużo prezentów, a czasami dopuszcza trudne momenty, abym sam mógł poznać siebie. Po co? Z bardzo prostego powodu, ażeby innych nie ranić, ażeby uczyć się kochać, obdarzać wzajemną miłością, zaufaniem, a  także wybaczaniem błędów, od których nikt z nas nie jest wolny.

Właśnie ten mechanizm doświadczania swojego prawdziwego ja, był dla mnie wielkim odkryciem. Nie piszę tego, aby nad kogokolwiek się wynosić, albo od kogokolwiek poczuć się lepszym. Piszę, aby się podzielić. Może ktoś skorzysta, może skrytykuje, ale nie to jest najistotniejsze. Najistotniejsze jest dzielenie się. Zatem w moim przypadku mechanizm jest bardzo prosty. Syndrom ofiary. Na czym polega? To ty jesteś niezrozumiany, odrzucany. Zobacz wszystko na twojej głowie, a jeśli  coś ci się nie uda, coś nie wyjdzie, to też jesteś ofiarą, bo liczyłeś na pomoc lub wsparcie ze strony innych, a ono nie nadeszło. Wniosek: zawalili sprawę a Ty jesteś ofiarą. Jeśli z czymś nie możesz sobie poradzić, nie możesz czegoś przeskoczyć, to też nie Twoja wina. To winna innych, a Ty „bidoku” chciałbyś to zrobić, chciałbyś tamto zrobić, ale ciągle nie możesz, ciągle jesteś ofiarą. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że takie myślenie zwalnia mnie niejako z obowiązku podejmowania jakiegokolwiek wysiłku zmierzającego do zmiany. Ciągłe ślęczenie na ołtarzu ofiary sprawia, że w miejsce radości pojawia się smutek i rozpacz, uczucie odrzucenia i niezrozumienia. Ideał wzbija się coraz wyżej i wyżej, a efektów nie widać, oczekiwania pychy rosną a wraz z nimi gniew skierowany przeciwko innym i paradoksalnie sobie samemu. Mój dom budowany z takim mozołem, starannością, dokładnością i poświęceniem powoli się osuwa.

Myślę, że te kilka skreślonych zdań dzisiaj wystarczy. Wnioski pozostawiam każdemu do indywidualnej refleksji. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o to co jest sensem życia pozostawiam otwarte. To co przemija i to na co nie mamy wpływu z pewnością jego sensem być nie może, bo skoro przemija, to znaczy, że jest kruche samo w sobie. Taki dom wystawiony na próbę wiatru, rozszalałej wody…


Pokrewne tematy