Maciej Sz.

Między wiarą a transsurfingiem. W pogoni za sobą…

Kiedy oglądam się za siebie, widzę wiele zmarnowanych szans. Patrząc przed siebie dostrzegam wielkie plany. Na tarczy zegara przesuwają się kolejne sekundy, w słuchawce słyszę głos brata, ale to już było. Spoglądam za siebie i znowu widzę wiele zmarnowanych szans. Potem spozieram wokół, strzelam wzrokiem na swoich kolegów, znajomych i czuję, jak od środka rozsadza mnie lawa. Mój wulkan zazdrości wydaje ostatnie ostrzeżenia. Potem erupcja i zakaz lotów wokół marzeń, planów ze względu na szybko opadający płyn wulkaniczny, który niemalże wszystko przesłania i napełnia uczuciem porażki i niespełnienia. Ale jak do jasnej gandzi ma napełnić inaczej, skoro brakuje poczucia własnej wartości.

Zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać. Coraz więcej rozmyślać, aż pewnego dnia usłyszałem pukanie do drzwi. Byłem zajęty odgarnianiem wulkanicznych pyłów i nie chciało mi się porzucać tak ukochanej łopaty, od której zrobiły mi się odciski na dłoniach. Pukanie było jednak coraz silniejsze i coraz bardziej natarczywe.  Zwyczajnie upierdliwe. Zerwałem się w kierunku drzwi, wrzeszcząc niemal na całe gardło: kto tam do jasnej cholery? Olśnienie – usłyszałem głos szczęśliwego dziecka. Olśnienie? Poczułem dziwne ukłucie, jakiś tajemniczy ból. Jednak tym razem postanowiłem porzucić wulkanologię, zapętloną w kole niespełnionych pragnień, nierozwiązanych problemów, nienasyconych marzeń, nieodniesionych sukcesów. Pomyślałem: dobrze, spróbujmy inaczej. Czemu nie? Skończmy raz na zawsze z tym porównywaniem siebie do na plus i na minus. Poszukiwaniem uznania w oczach innych. Czemu? Wyobraź sobie głąbie (te słowa kieruje do siebie, więc niech nikt nie czuje się obrażony, a jeśli, ktoś je już do siebie weźmie, to może powinien otworzyć drzwi?), że poczucia własnej wartości, tego kim jesteś i co znaczysz nie zbudujesz na innych. inni przychodzą i odchodzą, a ty ciągle jesteś z sobą sam na sam i dopóty dopóki sam nie uznasz, że jesteś wartościowy, dopóty te wszystkie zabiegi nic nie dadzą. Zmieni się, park, piaskownica, karuzela, zabawki i oczywiście dzieci od wulkanologii, ale ty zawsze będziesz ten sam. Jeśli mówisz, że kochasz swoją wybrankę, swojego wybrańca, a sam czujesz, że nie masz w sobie wartości, to jak możesz być tak naiwnie głupi i myśleć, że wybrakowany towar, spełni oczekiwania drugiej strony. Zanim pokochasz kogoś, pokochaj siebie, bo jeśli kochasz to dajesz to co najlepsze, a nie to co przeterminowane i wrzucone na promocję.

Myślę sobie, że czasami jest nam dobrze przyjąć taką, moją postawę. Jaki ja jestem biedny. taki zdolny, taki wybitny, taki wyjątkowy, ale jakoś ciągle nie mam szczęścia. Życie się tak beznadziejnie mi poukładało. Chciałem się dostać na studia, ale zabrakło mi punktu, to przecież pech i ich wina, bo musieli odwalić część kandydatów, no ale padło na mnie. Miałem być pilotem, ale znowu pech, bo lekarz się na mnie uwziął. Mogłem mieć świetną pracę, ale odstąpiłem koledze. Z żoną było super, ale koleżanka mnie wciągnęła do łóżka. Taka ze mnie ofiara losu. Taki nieszczęśnik. Taki zdolny, taki wyjątkowy a jednak ślamazara i ofiara losu.

Wracając do tematu. Nie masz, bo nie chcesz mieć. Nie zmieniasz, bo nie chcesz zmieniać.  Kiedy zaczynasz tworzyć wulkaniczny pył narzekania i wszechmocnej bezmocy wokół swojej osoby i własnych zachowań, wywierając presję na innych, poszukując współczucia (uznania), akceptacji (podziwu), troski(wielkości) i tak dalej, to ciągle, jak ów człowiek będący pod mocnym wpływem alkoholu, chodzisz wokół okrągłego słupa ogłoszeniowego obmacując go rękoma ze wszystkich stron, aż w końcu dochodzisz do wniosku:  zamurowali mnie. Bądźmy szczerzy jest mi, tobie, nam z tym zwyczajnie dobrze. Nie musimy nic zmienia, nie musimy podejmować trudu zmiany, nie musimy poszukiwać, wszak mamy to co mamy, a jest nam z tym zwyczajnie dobrze. Mamy swoje talent schow w świetle reflektorów naszych znajomych, którzy nas otulają tekstem: jaki ty biedny, ażeby nas nie zranić mówią, ja to miałem szczęście. Przepraszam za mocne słowa, ale takie podejście to możemy stopniować w góralkim porzekadle dotyczącym prawdy: świętej, półprawdy i gównianej. a no pocieszenie znajdziemy sobie jeszcze kilku lub kilkunastu idoli, kilka seriali i bohaterów, którzy niczym Dawid sprzeciwią się Goliatowi. Jest tylko mała różnica Dawid żył naprawdę.

Zatem przechodząc do konkretów, jeśli cokolwiek chcesz zmienić w swoim życiu i dostrzegasz wielką szansę w transferingu rzeczywistości to nic nie zmienisz. Powiem więcej, z każdym dniem będziesz coraz bardziej niezadowolony i zniechęcony, bo coś takiego, jak transfering nie istnieje. Dwa słowa: transfer, jako zmiana i ring rozumiany jako jej miejsce. Odnosząc do zakupów jest jak najbardziej uzasadniony. Płacisz i wychodzisz z siatką. W odniesieniu do zmiany miejsca pobytu również. transfer z punktu „A” do punktu „B”. W sensie jakiejkolwiek umowy, zakładając wiarygodność podmiotową osób, jak również wiarygodność przedmiotową rzeczy także. Oczywiście przykłady w takim rozumieniu transferingu można mnożyć, ale odniesienie go do przemiany siebie, swego nastawienia, życia i wielu innych aspektów naszej ziemskiej niedoli nie ma sensu i nie ma prawa realizacji. Nikt z dnia na dzień nie stanie się innym człowiekiem. Małżeństwo, które ma problemy nie rozwiąże ich z dnia na dzień. A człowiek, który zachorował nagle nie wyzdrowieje. Jedynym wyjątkiem może być tutaj cud.Nawet jak lecisz samolotem z jednego krańca Ziemi na drugi, to potrzebujesz czasu. zmiana trwa. Nie ma takiej cudownej, prostej recepty na cud. Przeczytam i będę wszystko wiedział. Pomyślę i stanie się. Przecież jesteśmy ludźmi. Nie jesteśmy bogami. Pomijam aspekt wiary, ale jeśli wierzę, to wręcz takie stwierdzenie nasuwa się samo, a jeśli nie wierzę, to nasuwa się tym bardziej.

Idąc dalej. Skoro wiem, przyjmuję, ma świadomość tego, że coś takiego jak transfering nie istnieje, to powstaje proste pytania: zatem co dalej? I tu z pomocą przychodzi nam trnassurfing, czyli wiara dla wierzących i wiara dla niewierzących. Słowo transfer oznacza znowu dynamikę, ale surfing w tym wypadku bardziej odnosi się do żeglowania, przemieszczania, szybowania z wiatrem, a czasami wręcz ustawiania żagla i życia pod wiatr. Tak jest ze mną. Pomyślałem, że będę ćwiczył każdego dnia. I tak postępowałem przez pół roku. Dzień, w dzień. Małe 10 minut przed prysznicem. Owszem zdarzały się porażki i nadal zdarzają, ale równocześnie kształtuje się  we mnie wytrwałość. Wzrasta samoocena samego siebie. rośnie poziom akceptacji i nie ogólnego samozadowolenia, ale konkretnego zadowolenia z rzeczy, które udało mi się zrealizować. Za tym poszły kolejne pozytywy w postaci małych kroków, które dają mi kolejnego kopa. Choć są dni, że zanim zrobię kolejny krok na przód muszę wykonać 10, albo nawet więcej do tyłu. Święty Piotr, który rzucał się w fale, chodził po jeziorze, przenosił złote góry miał podobnie. specjalnie wtrącam jego osobę, aby pokazać, że nie istnieje automat, ale istnieją dobre nawyki. On zawsze wracał. Zatem wracając transsurfing, to jakby żeglowanie poprzez codzienność na zasobach tego czym aktualnie dysponujemy. Cieszenie się, choć bardziej pasuje mi słowo radowanie się tym, co mamy, dokąd idziemy, a zarazem otwieranie się na inne, na zmianę, na nowe. Jako nastolatek przeżyłem epizod  strzelania z pistoletu sportowego. Kilka treningów do chwili, gdy na jednym z nich, a potem na kolejnym trener zabrał mi pistolet i dał 4 kilogramowy odważnik do opuszczania, wznoszenia, trzymania, opuszczania, wznoszenia i tak przez 2 godziny. Po t3 treningach zrezygnowałem. No właśnie, jak chcemy cieszyć się nowym, czymś większym, być lepsi, bardziej celni precyzyjni w strzelectwie, gdy brakuje nam cierpliwości w zakresie kilku prostych powtórzeń, aby osiągnąć mistrzostwo. Z jednej strony trzeba być dzieckiem i bawić się zabawkami, a z drugiej dorosłym i mieć świadomość oraz potrzebę nieustannego rozwoju. Bez tego znudzenie weźmie górę i będę tupał, przebierał nóżkami i wołał, ja chcę nowe. Najprościej mówiąc, nie umiem cieszyć się z małych rzeczy, nie będę cieszył się z wielkich. Transsurfing nie jest wycieczką z motyką na Słońce. On jest codzienną, małą i prostą drogą.

Przechodząc do meritum całego tego zagmatwanego tekstu można powiedzieć, że dla mnie jest on wiarą, chrześcijańską wiarą. Zachęca mnie do tego, abym się nieustannie rozwijał, stawał nie lepszy, ale inny, bardziej dojrzały i konkretny. Nie mylić z końkretny, bo skoro można zbaranieć, to może można i zkonieć.  Bardziej uśmiechnięty, przyjazny, otwarty, życzliwy. Podążający za wartościami, które życiu nadają pełnię. Kocham Jezusa i chętnie posmakuję Jego wina z Kany Galilejskiej w niebie. Skoro za mnie umarł, to z pewnością i winem mnie poczęstuje.

Jest jednak małe ale. Dopóki nie pokocham siebie, nie zaakceptuję i nie powiem tak w sercu Maciuś jesteś wielki, to nic z tego. Bo Jezus wzywa do przemiany, zmiany, a wiara, transsurfing, to autostrada, a nie polna droga. To ja wciskam pedał gazu, to ja nadaję rytm, muszę do autostrady dojechać, bo „dla wolności wyswobodził nas Chrystus”. Zatem szerokiej drogi i do przeczytania. Chwytajcie wiatr w żagle codziennego życia, bo wiatr i żagle i życie to wszystko co została am dane i co mamy.


Pokrewne tematy