Beata Wrzesińska

Dzienniki Majtka cz.1

Miejsce i czas akcji: Grecja 08-16.06.2018   Jacht: Marina Harmony 47

Skład: Kaptain Jack Sparrow – Jurek, I oficer i jednoczesnie kuk- Wojtek, majtkowie: Marylka, Ela , Gosia, Grażynka, Renia, Ja i Jędrzej.

Spotkanie na lotnisku: wszyscy mieli w telefonach plik z odprawą na samolot więc wszystko sprawnie poszło.

Jak się potem w Grecji, przy odbiorze bagażu okazało nie wszystko tak pięknie i łatwo poszło. Reni bagaż nie przyleciał razem z nami. Staliśmy przy taśmie z bagażami prawie godzinę z nadzieją, że w końcu pojawi sie na taśmie, niestety!! Zaczęły się telefony, dopytywania: co się mogło stać? Okazało się, że kamizelki ratunkowe, które miała w torbie były dla pracownikow lotniska „podejrzane“ i bagaż został w Wiedniu. Ale przynajmniej na tyle udało się to przez telefon wyjaśnić, że w końcu powiedzieli, że wyślą bagaż samolotem w dniu następnym, także zdąży dolecieć do czasu naszego wypłynięcia z portu.

O 3 nad ranem miał przylecieć nasz kapitan. Wszyscy z nutką niepewności czekaliśmy do tej godziny. Niepewność wynikała z tego, że go nikt z nas nie znał, a że różne rzeczy się zdarzają, to nie byliśmy do końca pewni, czy w ogóle się pojawi.
Wyjście z budynku – uff…jest, siedzi sobie wyluzowany na jakimś pieńku i czeka na swoją „załogę“. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jak przystało na kapitana od razu zajął się swoją „załogą“, zaprowadził nas na autobus, który miał nas zawieźć na Marine Alimos, gdzie cumował nasz jacht.

Godzina była niestety dość wczesna a jacht mieliśmy odbierać o 17-tej, więc do tego czasu musieliśmy koczować na plaży. Musieliśmy to za mocne słowo, oczywiście była to przyjemność. Wyglądaliśmy może trochę jak uchodźcy. Zmęczeni po nieprzespanej nocy z bagażami, padaliśmy na tej plaży jak kawałki jeden po drugim. Tylko Marylka, wytrzymała kobieta sprawowała wartę nad nami i naszymi bagażami. Ale zanim wszyscy padli wskoczyliśmy najpierw do morza…. jak bardzo można być wdzięcznym dzisiejszej erze komórkowej, internetu, łączności, itp..

Po krótkiej drzemce postanowiłam sprawdzić jak daleko mamy z przystani do Akropolu? Okazało się, że całkiem niedaleko, 40min jazdy środkami komunikacji miejskiej. Juhuu! To ruszamy na wycieczkę: ja, Ela i Gosia. Akropol usytuowany jest na wzgórzu, i z dołu widać piękno pozostałości po świątyniach. Niesamowite wrażenie, jak sobie człowiek pomyśli: jak oni to tworzyli.

Zadowolone z wyprawy wróciłyśmy do reszty załogi. Zbliżała się też godzina odbioru jachtu. Posprawdzać listę wymienionych rzeczy ze stanem faktycznym, dokonać charteru/odprawy. Założyć kaucję, na wypadek jakby się coś stało z naszej winy… no i gotowe można wsiadać i rozlokowywać się po „apartamentach“ 🙂 dość przestronnie; kuchnia(mesa), dwie łazienki, 4 sypialnie, full wypas, czego chcieć więcej! Nasz pierwszy posiłek na jachcie postanowiła przygotować Marylka : kurczak z makaronem i brokułami – pychota. Po obiedzie dotarł do nas nasz kuk – Wojtek i już załoga była w pełnym składzie. Nasz kapitan zrobił wieczór gitarowy rozpoczynający rejs. Na początku raczej nieśmiało każdy śpiewał, ale po pewnych „środkach“ na odwagę szło już nam całkiem całkiem….

10.06.18

Pierwsze śniadanie na jachcie, każdy zjadł ze smakiem, do syta. Nieświadomi co może za jakiś czas nastąpić 😀 Nasz kuk wytłumaczył nam dopiero później, co może się dziać i kto to jest „prezes“. Posprzątaliśmy po śniadaniu i można było ruszać w rejs. Wszyscy podekscytowani usiedli w kokpicie. Wypływanie z portu zajeło trochę czasu, więc wszyscy tak na luzie sobie siedzieli.

Już kawałek dalej od portu , zaczęło się …obstawianie kto zostanie „prezesem“, paru z nas miało mdłości, jednak każdy starał się wytrzymać, żeby nie być tym „pierwszym“, ale stało się. Mieliśmy „prezesa“, który oddał śniadanie za burtę. No i jak na „prezesa“ przystało musiała ta osoba postawić whyski. Nasz kapitan zachował spokój mówiąc „Nic sie nie dzieje“ , dla niego to całkiem normalna sprawa. A jego hasło „nic sie nie dzieje“ było już sloganem na wszystkie dni rejsu. Dalsza podróż do Poros przebiegała już spokojnie: opalanie na kadłubie, spanie na salonach, jak miał ktoś taką potrzebę. Totalny chill out…

Do Poros płynęliśmy ok. 6 godzin. Przed wpłynięciem zatrzymaliśmy się w zatoce na krótką kąpiel. Tak wszyscy chcieli do wody, że zapomnieliśmy przywiązać drabinkę, no i poszło. Można by dać okrzyk „drabinka za burtą“! Ale że mieliśmy supermenów na naszym jachcie to szybko wyłowili naszą zgubę… Poros, ładna wysepka z punktem widokowym. Niestety mało miejsca na cumowanie, bo akurat trafiliśmy na flotę liczącą 15 jahtów i trzeba się było wciskać. Jak się potem okazało byliśmy obok jachtu z Polakami a i dwa jachty dalej był jacht z grupą Polaków.

Wszyscy jednoznacznie stwierdzili, że idą pozwiedzać port. Bardzo urokliwy, widok z góry nieziemski. Postanowiłyśmy z Elą zobaczyć kościół, który był na wzgórzu. Trochę nam zajęło zanim tam dotarłyśmy. Ale warto było. Raczej przez sam fakt spaceru, bo kościół o tej porze był już zamknięty. Od tego momentu cała załoga trochę ironicznie informowała nas o każdym kościele i każdym klasztorze na wyspie, do której dopływaliśmy. To była jedna z perełek jachtowych 😉 W którymś momencie wszyscy spotkaliśmy się wracając na jacht. W tym dniu nie było gitarowania, gdyż wypożyczyliśmy naszego kapitana Polakom na innym jachcie.

11/12.06

Hydra. Mała wysepka z malutkim portem i dużą ilością jachtów. Nie było niestety miejsca na parkowanie i trzeba było parkować „na trzeciego“. Dla naszego Jacka Sparrow nie ma rzeczy niemożliwych. Zaparkował w trzecim rzędzie perfekcyjnie, majac przy tym publiczność i reporterów z pierwszego i drugiego rzędu. Dla załogi to trochę niewygoda, bo żeby wyjść na ląd trzeba było skakać przez inne jachty i wykazać się zdolnościami akrobatycznymi. A w ramach podziękowania za przejście przez inne jachty, trzeba było poświęcić Polską Żubrówkę.

Na wyspie Gosia miała zaprzyjaźnioną restaurację, którą prowadziła Polka z Grekiem, dlatego ze 100% pewnością mogliśmy tam pójść wiedząc, że będziemy dobrze obsłużeni i dostaniemy dobre jedzenie. Zamówieniom nie było końca: sałatka grecka, owoce morza, tzatzyki, tyle tego, że kelner gubił się w zapisywaniu. Wszystko było smaczne. Najedzeni jedni, poszli na spacer, inni wrócili na jacht.

My z Elą postanowiłyśmy zwiedzić klasztor na wzgórzu. Oj, co to była za wyprawa! A jakie tempo mistrzowskie zarówno pod górę, jak i w dół. Nie jeden by sobie pomyślał, że to niewykonalne i nie o tej porze dnia. Przechodzień, którego pytałam o drogę odradzał nam wędrówkę tam o tej porze dnia (wieczór), gdyż po pierwsze trzeba było iść 1,5h a po drugie już z pewnością będzie zamknięty. Z naszym tempem pokonałyśmy to szybciej i udało nam się, klasztor był jeszcze otwarty, choć już mnich stał przy drzwiach żeby zamknąć.

Po powrocie na jacht okazało się, że nasza Grażynka poszła na randkę. Wszyscy z niepokojem oczekiwaliśmy, aż wróci. Poranek i śniadanie na spokojnie, ale zaraz po wypłynięciu z portu zorientowaliśmy się, że zgubiliśmy obijak. Nawrotka i poszukiwania, niestety bez powodzenia. Nikt się nie przyznał, że znalazł nasz obijak lub że widział, że gdzieś leży lub pływa. Musieliśmy pogodzić się ze stratami i kosztami jendoczesnie.

Część druga nastąpi….


Pokrewne tematy