Robert Harasimowicz

W drodze na Fidżi …

W drodze na Fidżi przez Hong Kong

Kiedyś słyszałem, że marzenia nie kosztują. Owszem, kosztują. Jednak wszystko zależy o czym się marzy. Ja od małego marzyłem o podróżowaniu, o żeglowaniu w różne strony świata. Kiedy w szkole trzeba było czytać lektury, ja czytałem książki o podróżach różnych żeglarzy.

w oczekiwaniu na…

Marzyłem o mieszkaniu w różnych miejscach i o pracy, która nie tylko daje mi możliwość przeżycia, ale i satysfakcję. No cóż, praca zawsze była taka jaką chciałem, również teraz jest bardzo fascynująca, ale marzę o innej, która mam nadzieję niebawem taką będzie. Mieszkałem już w wielu miejscach, mniej lub bardziej ciekawych, obecnie w Wiedniu i chociaż wolałbym Paryż, który był dla mnie zawsze wielkim marzeniem, to i w Wiedniu jestem szczęśliwy.

Podróże są chyba jednymi z najbardziej z kosztownych marzeń. Owszem można podróżować za jeden uśmiech, ale to chyba bardziej domena kobiet 🙂
Cóż, od jakiegoś czasu zacząłem w końcu intensywniej podróżować i jednocześnie żeglować. Żeglować zacząłem w wieku 10 lat. O Antypodach czytałem tylko w książkach. Wielki Hong Kong znałem z filmu Wejście Smoka, który jako 10 latek oglądałem bacznie podczas jego projekcji w naszym klubie karate. Teraz przyszła kolej na poznanie tego naocznie. Za 10 dni zaczną się spełniać i te marzenia. Tak więc zaczną się koszty. Jakie, zobaczymy. Na razie nie jest źle. Bilet z Wiednia do Nadi na Fidżi z całodziennym postojem w Hong Kongu, powrót z Auckland w Nowej Zelandii przez Hong Kong i Zurych mam za 1080 euro. W tym ubezpieczenie na wypadek rezygnacji, przesunięcia lotu czy specjalnego transportu w razie wypadku w cenie 74 euro. Jak na lot na drugi koniec świata i z powrotem nie jest źle. Zatem za 10 dni es geht los i zaczynam spełniać następne marzenia. Tyle na dzisiaj…reszta w trakcie lub po powrocie, w zależności od dostępu do internetu. Nastawiam się na maksymalne zwiedzanie Hong Kongu i rozkoszowanie się Pacyfikiem na trasie z Fidżi do Nowej Zelandii.

inne widoki

Do wylotu zostało 39 godzin…Dawno, dawno temu, kiedy człowiek wybierał się w podróż, tym bardziej gdy zbliżał się do przekraczania jakiejkolwiek granicy, to nie wiadomo dlaczego, zupełnie przecież bez powodu (no chyba, że zawodowi przemytnicy) dostawał bóle brzucha. Gdy w roku 1991 jeździłem prawie w każdy weekend z Wiednia do Polski pozbyłem się takich przypadłości i przekraczanie granicy stało się zwykłą, najzwyklejszą rzeczą, jak np. zjedzenie obiadu. Jednak przed dłuższymi podróżami towarzyszyło pewne podniecenie, w oczekiwaniu na poznanie czegoś dalekiego, czegoś nowego. Ostatnią, moją dłuższą podróż odbywałem równo 20 lat temu do Bangkoku i na Ko Samui. Dzisiaj, pomimo, iż za kilkanaście godzin lecę dwa razy dalej, nie robi jakoś na mnie większego wrażenia. Być może dlatego, że mentalnie do tej podróży przygotowywałem się kilka miesięcy oraz dlatego, że sama podróż, aby dotrzeć na miejsce jest długa (przecież to po przeciwnej stronie Ziemi) i nie dopuszczam myśli ogromnego zmęczenia, jakie mnie czeka, żeby tam dolecieć. Owszem, jest zadowolenie i to bardzo spore, że to już za chwilę, już za kilkanascie godzin zacznie się spełniać następne marzenie. Marzenie udziału w tym rejsie powstało dokładnie 10 sierpnia 2014 roku, kiedy po raz pierwszy nawiązałem kontakt z właścicielami jachtu Indra – Łukaszem i Patrycją. Na youtube pod el Huzar zamieścili swoje filmy z własnej wyprawy dookoła świata, która trwa już nieco ponad 2 lata. Filmy tak mnie wciągnęły, że zawaliłem nockę, aby obejrzeć wszystkie po kolei 🙂 Pomimo, iż sam planuję podobną wyprawę za około dwa lata, to wtedy zamarzyłem sobie, aby móc ich poznać i popłynąć z nimi jakiś kawałek ich wyprawy. No i moi kochani, za 4 dni spotykam się z nimi w Nadi na Fidżi. Popływamy wspólnie po wyspach Fidżi i razem popłyniemy do Nowej Zelandii. To będzie wspaniały miesiąc na zakończenie roku.
W poniedziałek 9.11.2015 o 6 rano czasu lokalnego wylądowałem w Hong Kongu.
Szybko udałem się do odprawy, oddałem bagaż podręczny i autobusem A21 za 33 dolarów miejscowych HKS udałem się do centrum do stacji Hung Hom Station.
Dalej na nogach do promenady, gdzie znajduje się Aleja Gwiazd. Szybkich kilka zdjęć i dalej do Star Ferry, aby popłynąć na wyspę Hong Kong za 2,5 dolara HKS. Wszystko wygląda tak, jak oglądałem i czytałem w googlach. Z daleka widać wznoszące się wieżowce na wyspie, chociaż szczerze mówiąc wyobrażałem sobie, że są większe 🙂
Widać je coraz bliżej i bliżej, aż obiektyw ich już nie obejmuje w całości. Na próżno szukać na wyspie widokówek, aby wysłać do rodziny i znajomych. Był jeden sklepik na dworcu Star Ferry, ale zamknięty. Może trochę dalej w głębi wyspy, jednak brak czasu, aby daleko się zapuszczać. Po wyjściu ze Star Ferry idzie się mostem do centrum handlowego i mija pocztę, tam też kartek nie ma. Wróciłem na Kowloon i tam zaraz znalazłem. Można kupic u handlarza na ulicy, który handuje różnymi rzeczami. Za 40 HKS jest 12 kartek. Jednak tu znowu nikt nie wie, gdzie jest poczta. Cóż, wiem gdzie jest, więc ponownie do Star Ferry i na wyspę Hong Kong. Żar zaczyna lać się z nieba, nawet klima na poczcie nie chłodzi dobrze i pot leje się po mnie w czasie pisania kartek. Jednak nie daję za wygraną. Kupuję w automacie puszkę chłodnego napoju i piszę. Wysyłam kartki, udaję się do metra na stacji Central i za 13,5 HKS jadę do stacji Mong Kong na Kowloon, gdzie zaludnienie wynosi nieco ponad 2 mln ludzi na km kwadratowy. To tak, jakby w Wiedniu w 1 Bezirku mieszkał cały Wiedeń z okolicami. Tam kilka ujęć na ulicy, idę do restauracji na obiad.

zupa inna niż wszytskie


ta zupa była piekielnie ostra, ale pyszna…

daje popalic

Zamawiam podobającą mi się z obrazka zupę (menu tylko po chińsku) oraz wodę z limonkami i miętą. Każdy obligatoryjnie dostaje wodę do picia i gdy tylko ma pusto, natychmiast ma dolewkę. Zupa rosołowa w dużej misce, z dużą ilością makaronu, mięsa i warzyw. Jest super, ale niesamowicie ostra. Zupę popijam w sumie ok. litrem wody, bo każda jej łyżka pali w gardle. Za wszystko płacę 134 HKS i uciekam dalej. Pora powoli kierować się w stronę lotniska. Ze stacji Mong Kong jakę dalej czerwonym metrem TWL za 5,5 HKS do stacji Lai King, gdzie przesiadam się w metro pomarańczowe TCL i jadę za 15 HKS do stacji końcowej Tung Hung. Tam szukam autobusu S1, który za 3,5 HKS zawozi mnie na lotnisko. Gdy znalazłem miejsca, skąd odjeżdża autobus, byłem przekonany, że będę musiał pojechać taxi, bo przed autobusem były masy ludzi, ustawionych w kolejce. Sądziłem, że nie wejdą do niego wszyscy, a już z pewnością nie ja stojący na końcu tej kolejki. Okazało się, że weszli wszyscy i jeszcze sporo osób będących za mną. Cóż za pojemność tych autobusów. Na lotnisku odpaliłem jeszcze na chwilkę internet, wrzuciłaem kilka fotek i o 16.30 siedziałem już w samolocie na Fidżi.

W Nadi na Fidżi wylądowałem następnego dnia rano o 8 czasu lokalnego. W samolocie mało nie zamarzłem. Z otworów klimatyzacji aż widać było jak leci mroźne powietrze. Kurta się przydała…
Na lotnisku nie przeszedłem łatwo odprawy, gdyż nie miałem biletu powrotnego z Fidżi. Zgarnęło mnie Imigration i musiałem wyjaśniać, że są tu moi znajomi, z którymi płynę stąd do Nowej Zelandii i mam bilet powrotny z Nowej Zelandii. Zadzwonili do moich znajomych, Huzar podał im nazwę jachtu, moje imię i nazwisko, że na mnie czekają i pani pozwoliła mi opuścić lotnisko. Zobaczyła, że miaszkam w Wiedniu i tylko się uśmiechnęła i powiedziała – I know, Mozart. Dostałem stempel w paszporcie i byłem po odprawie. W Internecie pisało, że to kosztuje 30 USD, ale nie kosztowało nic. Po przywitaniu mnie przez Patrycję i Huzara z Indry, udaliśmy się do Imigration wyjazdowego, gdzie dopisano mnie do listy załogi i teraz razem będziemy się odprawiać przed wypłynięciem do Nowej Zelandii.


Pokrewne tematy