Mimi

Wychowanie ja Corrida

Kocham dzieci, a one kochają mnie. Zdarza się, że mnie zdenerwują i chciałbym je pożreć, ale również zdarza się, że i one chcą pożreć mnie. Rodzicielstwo, wychowanie, odpowiedzialność, to takie wielkie słowa. Na tyle duże, że siedząc teraz przy filiżance czarnej herbaty, w oczekiwaniu na zieloną, próbuję sam sobie odpowiedzieć na pytanie, jak te wielkie ciężary sam podnoszę? Bardzo dobre pytanie, sprzyjające pięknej, jesiennej aurze, która u jednych wywołuje depresje, u innych zadowolenie i radość, a jeszcze innych wpędza w telewizyjne obudowy i ciepłe kapcie.

Pamiętam doskonale ów dzień, kiedy powracałem ze szkoły pełen radości, optymizmu, młodzieńczego polotu i energii życia do domu, a tu cała otoczka humoru prysła niczym mydlana bańka. Usiądź! -usłyszałem poważny głos mego ojca, a potem pytania, gdzie byłem, co robiłem, jak spędzałem czas po szkole. Pamiętam jego kamienną twarz, zasłuchanie, powagę, która była odpowiedzią na moją radosną twórczość. Radosną, gdyż prawda była zgoła inna, historia nieco naciągnięta, jak guma do żucia, a fakty troszkę inne. Głównie chodziło o to, że zostałem przyłapany na paleniu papierosów, zupełnie niepozornie, przez przypadek. Ja niczego nieświadomy lekko się broniłem, aż prawda, która się przechadza na krótkich nogach wyszła na jaw, a mogło być takie piękne popołudnie. Mogło, ale nie było. Potem był wyrok, ława przysięgłych złożyła swoje uzasadnienie i przedstawiła stanowisko, skazany pokornie przyznał się do winy, prokurator uznał to za okoliczność łagodzącą, a sędzia z lekkim uśmiechem i powagą właściwą swojej instancji ogłosił wyrok. Oskarżony jest winny naruszenia przepisów kodeksu wychowania dzieci i młodzieży, palił, a nie ma odpowiedniego wieku. Po tym wszystkim oskarżony kolejnego dnia zapalił znowu, tylko lepiej się pilnował i jeszcze bardziej konspirował. Niestety pali do dziś i za bardzo nie wie, w jaki sposób poradzić sobie ze swoją słabością. Słabość brzmi ładniej, aniżeli nałóg lub choroba nikotynowa. Mogło być zupełnie inaczej. Może kara była za mała? Może młodzieńcza wyobraźnia zbyt płytka? Może, gdyby rodzice nie palili? Może? Tak czy inaczej wspomnienie przykrego dnia pozostało i dzisiaj dudni echem po pustkowiu blaszanego mózgu, że można byłoby nie palić.

Sytuacja jednak pokazuje jedno. Najbardziej szczere chęci, pragnienia ze strony rodziców, nie są w stanie wykonać pracy, którą wykonać musi dziecko. Sam zainteresowany powinien zrozumieć, że chodzi o jego dobro. W jaki sposób to wytłumaczyć, kiedy niewinne pytanie może zostać odebrane jako atak. Pytasz dziecko jak tam w szkole, co słychać, a ono postrzega ciebie, jako rozwścieczonego byka, który chce je wziąć na rogi i pokazać, kto tu rządzi. Taka mała rodzinna corrida. Jeszcze gorzej, gdy coś się wydarzy i próbujesz wytłumaczyć, porozmawiać, problem rozwiązać, wspólnie zobaczyć w innym świetle. Czasami czujesz się, jak psychoanalityk, psychiatra, lekarz, ksiądz, nauczyciel, rodzic w jednym. Na szczęście tylko czasami, bo rodzic, ażeby wychowywał musi najpierw stać się przyjacielem dziecka. Pierwszym, prawdziwym, dobrym przyjacielem, na dobre i na złe, bez odnoszenia się do pierwowzorów wolności, modeli bez stresu, ale przede wszystkim swojego serca.

No właśnie, a tu w mieszkaniu mady łażą po suficie. Przyszłe mole, z którymi walczymy od zawsze wraz z żoną. Dzieci się ich boją, a my trochę się z tego śmiejemy, choć bardziej rozumiemy, ale każdy uśmiech i żart, to błąd, mniej lub bardziej poważny, bo pokazuje, że choć chcemy zrozumieć, to nie rozumiemy i corrida trwa w najlepsze.

Chcę posprzątać swoje auto, umyć, wypolerować, odkurzyć. Wiadomo auto dla mężczyzny, znaczy dużo więcej, aniżeli slipy, które nosi, bo tych nie widać, a samochód, to jakby wizytówka, dopełnienie ego, kiedy spod maski, na drodze można wydobyć stado pędzących koni mechanicznych, ciesząc się swoją jazdą. W sumie tak na marginesie, to trochę inne średniowiecze. Giermek jeździł na ośle, a rycerz na rumaku i chyba coś w nas zostało z tamtych lat, może zakute łby? Przepraszam. Powracając jednak do mycia samochodu, wiadomo, że dla nas jest ono ważne, a dla dzieci? Jeszcze za małe, tak dokładnie nie potrafią, tu zostaną jakieś niedoróbki, a tam rysy. No właśnie, ale on chcą. Co mam robić? Pierwszy raz był najtragiczniejszy, a potem to już kwestia przyzwyczajenia i wielka radość, że chcą pomóc i pomagają i robią to doskonale. Przedtem każdy szelest papierka, gryzionego paluszka, wzbudzał we mnie wstręt i delikatną nerwowość: znowu się nakruszy, będzie brudno. Teraz już nie, bo dzieci pytają i czekają tylko, aby móc auto opatrzyć, posprzątać, umyć i trzeba powiedzieć, szczerze, że one gotowe do akcji myjka, a mi albo brakuje czasu albo się nie chce. Tak czy inaczej problem utrzymania porządku w naszej rodzinnej gablocie stoi teraz na wysokim poziomie, przynajmniej zrozumienia.

Być przyjacielem dziecka, to wielka sztuka. W sumie uczę się jej każdego dnia i każdego dnia widzę ją w nowym świetle na nowo. Pogłębiam to, co otrzymałem od swoich rodziców i zakorzeniam w mej perspektywie. Najtrudniejszym jest dawanie dobrego przykładu i umiejętność znalezienia, choć chwili czasu każdego dnia dla swoich pociech, choć to bardziej kwestia planowania i organizacji. Te wielkie słowa o wychowaniu, rodzicielstwie, odpowiedzialności, wcale nie muszą przygniatać ciężarem swojej treści. Mogą stać się radosnym wołaniem miłości i wypełniać codzienność harmonią bycia, albowiem każdy byt ma swoje i prawa i swoje obowiązki. Czas kończyć i zmienić filiżankę czarnej na zieloną. Ten kolor byki kochają najbardziej, gdyż to kolor wolności na łące.


Pokrewne tematy