Redakcja

Zespół Dżem. Rozmowa z Benedyktem Otręba

Panie Benedykcie. Ponad 30 lat w zespole Dżem. Wraz z bratem Adamem swoją przygodę z graniem, gitarami zaczynaliście w latach siedemdziesiątych, a właściwie nawet sześćdziesiątych. Jest Pan dzisiaj człowiekiem szczęśliwym?

Myślę, że takie słowa jak spełnionym, szczęśliwym, to są słowa wytrychy. Życie jest o wiele bardziej skomplikowane. Wiadomo, że nigdy nie ma krainy pełnej szczęśliwości. Czasami dokuczają nam zwykłe rzeczy przyziemne, czasami choroba, strata kogoś bliskiego w rodzinie i pomimo tego, że gra się zawodowo, co już jest spełnieniem marzenia, które prowadzi do realizacji kolejnych, to jednak pomimo wszystko takiej pełnej szczęśliwości człowiek chyba nigdy nie osiągnie. Stąd ludzie szukają spełnienia i szczęścia w różnego rodzaju używkach, co jest złudne! Nie ma stanu krystalicznie, czystej szczęśliwości. Wydaje mi się, że najważniejsza w tym wszystkim jest harmonia. Umiejętność odnalezienia w tym wszystkim sposobu na przetrwanie okresów trudniejszych, aby potem poczuć taki wewnętrzny spokój. Nie euforię, ale spokój.

Co Pan czuje z perspektywy tych wszystkich lat? Kiedy cofnie się Pan do Waszych pierwszych prób w garażu i spojrzy na to dzisiaj?

Nigdy bym nie przypuszczał, że to aż tak daleko zajdzie. Myśmy myśleli, że to będzie raczej nasz wspólne hobby, zabawa, naprawdę. Każdy z nas pracował, robił różne dziwne rzeczy i nagle się okazało, że mamy jedną wspólną pasję. Najpierw się wspólnie dogadaliśmy w naszej dzielnicy, Katowicach Piotrowicach, Adam i ja wiadomo – byliśmy braćmi, Paweł Berger, który zawsze się przeplatał w naszym życiorysie, mieszkał obok nas, potem szkoła, on się przeprowadził, ale z czasem znowu stał się naszym sąsiadem i właściwie bliżej się nie znaliśmy, ale muzyka sprawiła, że odkryliśmy się jakby na nowo i w pewnym momencie staliśmy się przyjaciółmi. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o muzyce, o naszych idolach, razem przy niej i dla niej spędzaliśmy czas. Dzisiejsza muzyka jest bardziej użytkowa, a wówczas słuchanie muzyki było swoistym misterium, było czymś wyjątkowym. Dostęp do niej był ograniczony, nie było internetu, ani innych prostych możliwości tak, jak dzisiaj. Chcąc w wolnym czasie posłuchać swoich idoli, trzeba było chodzić do kina, na bułgarskie, węgierskie, czy inne produkcje filmowe, gdzie w Kronice Filmowej leciał kawałek muzyki Roling Stonsów, opluty oczywiście przez komentatora, że to wynaturzone dzieci kapitalizmu, czy podobne bzdurne frazesy tego typu, a myśmy chłonęli każdy dźwięk. Generalnie to wyniknęło z tego. że muzykę wyidealizowaliśmy. Oczywiście istniała muzyka codzienna, tak zwana przebojowa, ale my słuchaliśmy muzyki bardziej ambitnej, trudniejszej. Bluesa, rytmów bluesa, bigbitu, do których podchodziliśmy z nabożnością, choć to zbyt wielkie słowo, powiedzmy z ogromnym szacunkiem, estymą, co nam do dzisiaj pozostało. Być może to powoduje, że my to tak, a nie inaczej traktujemy. Jednak nigdy nie przypuszczaliśmy, że będziemy mogli z tej muzyki żyć. Marzyliśmy o tym, aby mieć swą publiczność i mieć dla kogo grać. Powiem to jeszcze raz dzisiejsza muzyka jest bardziej użytkowa. Rzadko kiedy, rzadko kto chce się wspólnie spotkać w domu, aby słuchać muzyki, nie ma takiej tradycji. Być może właśnie z głodu? Nie było koncertów, wielkich imprez, tylu płyt. Dzisiaj jest wszystko i przez to też muzyka zrobiła się bardziej galanteryjna, konfekcyjna, choć nie wiem, jak to do końca wyrazić.

Rozumiem. Poniekąd, tak, jak sport?

Liczą się pieniądze, a nie ma tego etosu. Kiedy człowiek czasami rozmawia z byłymi sportowcami i słucha, jak oni opowiadają o tym, że musieli kupić sobie buty ze swoich oszczędności, dla przykładu Cieplik, choć był reprezentantem, to zarabiał marne grosze. Dzisiaj sławy zarabiają miliony, miliardy i właściwie człowiek nie wie za co, choć grają na wysokim, świetnym poziomie, ale to wszystko się nie przedkłada. Myślę, że poniekąd to spowodowały media, które teraz zaczęły rządzić światem, między innymi w muzyce też. Można dzisiaj wylansować jedną gwiazdę w przeciągu tygodnia, ktoś zapłaci i jego piosenka będzie grana wszędzie. Musi być ciągły wir i ciągle trzeba zarabiać, jakaś zanęta, świeża rybka.

Jestem zaskoczony tym, co się z nami stało. Powstała swego rodzaju pętla. Dzisiaj nas słuchają młodzi ludzie, co jest szokujące dla wielu znajomych w moim wieku. Dla przykładu na Deeep Purpel do Katowickiego spotka przychodzą ludzie w moim wieku, starsze towarzystwo, ich rówieśnicy, a na nasze koncerty przychodzą ludzie w naszym wieku, starsi i zupełnie młodzi, którzy nie są zmuszani, zachęcani, ale po prostu sami znaleźli swoją ścieżkę do naszej muzyki, co bardzo cieszy.

Może właśnie, dlatego pomimo wielu trudnych chwil, które przeżywaliście w swoim życiu, szczególnie bolesnych strat kolejnych członków zespołu, w jednym z wywiadów powiedział Pan, że zastanawialiście się co robić dalej? Jeszcze przed pojawieniem się Maćka Balcera, a gdy przyszedł Janusz Borzucki.  Powiedział Pan też: musimy grać i graliśmy dalej.

Jesteśmy o tyle nietypowym zespołem, choć pewnie jest wiele podobnych nam, który tworzy grupa ludzi związanych wokół jednej pasji i całkowicie, w pełni tej pasji oddanych. To powoduje, że ta muzyka jest dla nas najważniejsza. Przez to staliśmy się, przy całkowitej i niesamowitej różnicy charakterów, upodobań, temperamentów rodziną. Zresztą w każdej rodzinie jest osoba cicha, spokojna, to nie wszystkie takie same temperamenty, charaktery. W pewnych momentach znajdowaliśmy się na zakrętach, nie chodzi już nawet o śmierć Ryśka, która była dla nas największym ciosem, ale też graliśmy mnóstwo koncertów bez Ryśka, bo Rysiek nie docierał.
Mieliśmy świadomość, że on w pewnym momencie zaczął się zbliżać do jakiejś ściany. Może się coś wydarzyć, nad czym nie będziemy w stanie zapanować. W miarę naszych możliwości staraliśmy się Ryśkowi pomóc, ale nasze możliwości były bardzo skromne. Po pierwsze nie znaliśmy tak, na dobrą sprawę tego zagadnienia, bo to było zawsze ukrywane. Przez całe lata osiemdziesiąte nie było przecież żadnej narkomanii w Polsce. To był socjalistyczny kraj, gdzie wszystko było dobre i zdrowe ideowo, psychicznie, mentalnie.

Pamiętam, jak za mojej młodości narkomani ukrywali się po bramach, podchodziło się do nich z marginesem jakiejś pogardy, a oni zażywali makówę, butapren czy też inne środki.

Dopiero się zaczęło zmieniać w latach dziewięćdziesiątych, ale nadal nie posiadaliśmy tych umiejętności i możliwości, aby Ryśkowi fachowo pomóc. Pomagaliśmy po omacku. Nie było u nas takich ośrodków jak MONAR. Sam Kotański chciał pomóc Ryśkowi. Paweł zawiózł go do Warszawy, ale Rysiek po prostu uciekł, a miał być pierwszym spośród tych, którzy byli wytypowani do leczenia metadontem, ale on tego nie chciał, zrezygnował. Potem jego żona, Gosia, dzięki temu wyszła z Heroiny. Ja tutaj nie chcę oceniać Ryśka czy chciał, czy nie chciał z tego wyjść. Był wspaniałym człowiekiem. Fantastycznym muzykiem, ale był słabym człowiekiem. Każdy z nas ma pewne przywary, słabości, nałogi, z których chce jakoś wyjść, nawet w drobnych sprawach, ale człowiek nie jest taki, że gdy coś postanowi, to na pewno to już zrobi. Trzeba do tego długo, długo dążyć.
Po drugie on był w pewnego rodzaju pułapce, gdyż nie mógł z tego wyjść całkowicie. Trzeba byłoby zmienić środowisko, a myśmy nie byli światowym zespołem. Dla przykładu jesteśmy w Angli, mamy tam jakieś problemy, więc zmieniamy miejsce i jedziemy na dwa lata w trasę Azjatycką, tak jak gwiazdy jeżdżą i wtedy dało by się coś zrobić. My tak nie mieliśmy. Graliśmy dla polskiej publiczności i graliśmy w Polsce. Wszyscy znali ten problem. Myśmy wchodzili do toalety i dostawaliśmy propozycję, my, którzy nigdy nie braliśmy żadnych narkotyków, działek. Rysiek nigdy przy nas nie brał. Nie wiedzieliśmy nawet jak to technologicznie zrobić. Wydaje mi się, że to zbyt duże uproszczenie powiedzieć, że Rysiek był słabym człowiekiem, ale nie potrafił sobie z tym jakoś poradzić. Ile razy nam obiecywał wsiadając do samochodu, że to już koniec, historia i co? Graliśmy ze Staszkiem Malejko, Martyną,  Moniką Adamowską, tylko po to, aby jemu pomóc, o czym nawet publiczność nie wiedziała. Był w tamtych czasach zawieszony, miał być dwa miesiące na odwyku, a On uciekał, nie radził z tym sobie po prostu. Nie wiem czy Rysiek był kiedyś dłużej niż dwa tygodnie, tydzień na odwyku? Zawsze uciekał…

Myślę, że w tym wszystkim jest ważne to, co Pan powiedział, że jeśli człowiek nie chce sobie sam pomóc…

Stąd ta śmierć Ryśka była przygniatająca, to była już ta lawina, która nas porwała, ale już byliśmy pod gradem tych spadających kamieni, tego nieszczęścia, które nas potem miało spotkać, bo właśnie ciągle się zmagaliśmy, ale nie z Ryśkiem, tylko z jego choroba i słabością, że nie mógł z tym skończyć. Potem dowiedzieliśmy się, że najwięcej nam naobiecywał, jak już miał działkę. Były takie momenty na głodzie, że nam uciekał, łapaliśmy go na dworcu, na przykład w Poznaniu, mówiliśmy: Rysiek my gramy dzisiaj koncert, patrzyliśmy mu w oczy i wiedzieliśmy, że on już tego koncertu nie zagra. Ręce nam opadły i mówiliśmy jedź, choć wiedzieliśmy, że mamy koszmarny wieczór, bo musimy zagrać bez niego. Zawsze na tych koncertach, na samym początku mówiliśmy ludziom, jeśli chcecie oddajcie bilety, Jednak, jeśli oddawali, to jakiś niewielki procent, a zdecydowanie częściej w ogóle nie oddawali, gdyż chcieli posłuchać naszych utworów. Niektóre graliśmy, a ludzie sami śpiewali. Inne graliśmy w całkowicie instrumentalnych wersjach. Dzięki temu powstały takie utwory, ażeby Rysiek , jak będzie słabszy, będzie się źle czuł, mógł zejść na chwilę ze sceny i odpocząć, a koncert trwał dalej. Tak też powstała nasza płyta „The Band Plays On”, właśnie z takich kawałków, wypełniaczów koncertów.

To chyba dla Was, jako muzyków, pomimo całego dramatu…

Ta solidarność ludzi. To nie było takie, że myśmy chcieli wyszarpać, albo oszukać tych ludzi. Na samym początku było powiedziane: sorry Rysiek nie dojedzie, często dowiadywaliśmy się w ostatnim momencie. Była taka sytuacja, że mieliśmy grać koncert, pomyliły mu się nazwy miejscowości, nie pamiętam już jakie, on przyjechał do jednej i rzeczywiście tam był, byli świadkowie, a myśmy czekali w drugiej. Rysiek bardzo się starał. On nie grał z nami w bambuko czy gumę. On nas nie oszukiwał. Był wobec nas bardzo lojalny. Jego choroba doprowadzała do tego, że czasami czuł się bezradny.

Czyli można powiedzieć, że poniekąd paradoksalnie, śmierć Ryśka, przy Waszych wszystkich staraniach, podjętych próbach ratowania człowieka, całego zaangażowania, aby go wyprowadzić z choroby, jeszcze bardziej Was zjednoczyła. Nie rozbiła, ale zjednoczyła.

Ona nam uświadomiła jak granie jest dla nas ważne. Mało tego uświadomiliśmy sobie, że wszyscy mamy życie ukierunkowane na granie, na to co robimy. Poświęciliśmy temu wszystko: wolny czas, pieniądze, inwestowaliśmy w instrumenty, a wtedy to nie było takie proste, jak dzisiaj. Kupienie gitary było poważnym wyrzeczeniem finansowym, miałem trójkę dzieci, to były czasami trudne wybory. Muzyka była najważniejsza, ale rodzina to rozumiała, my sami staliśmy się rodziną. Tak to jest, że kiedy człowiek umiera to rodzina się nie rozsypuje, a myśmy byli zespołem ustawionym nie koniunkturalnie, ale ideowo. Robiliśmy to z pasji. Potrzebowaliśmy tego w życiu. Kochaliśmy to. To było nasze życie. Dlatego postanowiliśmy to robić, a wybór też był trudny. Baliśmy się tego co to będzie, jak to będzie, ale nie było czegoś takiego, czego się spodziewaliśmy, że jak będzie trzeba to będziemy grali za wzmacniaczami, przekonamy ludzi naszą muzyką. Wiadomo, że ten dylemat ciągnie się dzisiaj. Czy zespół miał przerwać grę? Zakończyć bez Ryśka, czy nie? Są ludzie, my ich nazywamy ortodoksami, szanujemy ich, każdy ma do tego prawo, każdy decyduje, wyraża swoje zdanie. Nie rozumiem tylko ludzi, którzy mówią on nie może grać! Jak nie może grać? To jest moje życie. Dlaczego ja mam słuchać jakiegoś kolesia? To tak jakby Pan teraz powiedział Ty musisz schudnąć, ogól brodę, bo mi się taki nie podobasz. On ma prawo mnie krytykować, ale nie ma prawa narzucać mi czegokolwiek, nie może mi powiedzieć: Ty to musisz zrobić. To jest moje życie i ja dokonuje wyborów i ja będę z tych decyzji rozliczany. Być może to nie będzie się tobie to podobało do końca Twoich czy moich dni, ale może muzyką zdobędę ludzi, którym się ta postawa akurat spodoba, zresztą bardzo wielu starych fanów jest nam wiernych do dzisiaj.

Skąd ludzie przybici różnymi sytuacjami mają czerpać siłę. Skąd wy czerpaliście. Co podpowiedzieć takim ludziom, którzy czasami czekają na takie wskazówki, zastrzyk nadziei?

Nam było łatwiej, bo mieliśmy pewną pasję, którą trzeba w sobie obudzić. Myśmy zaczęli teraz współpracować z hospicjum Cordis ( z łać. Serce). Sam nie byłem w stanie, to jest sytuacja dramatyczna. Teraz w rodzinie mnie też to dotknęło i mam bliskiego krewnego w hospicjum, a to każdego może spotkać. Ja psychicznie nie jestem, aż tak mocny. Trzeba mieć przygotowanie psychiczne, pielęgniarskie. Niestety przeżyłem parę chorób poważnych, byłem w szpitalu i on mi się strasznie kojarzy, z najgorszymi, najciemniejszymi stronami życia. Nieprzespane noce w szpitalu to jest koszmar nie do wyobrażenia, ale wróćmy do pasji. Ile tam jest pięknych ludzi, woluntariuszy, którzy sprzątają, jeżdżą na zakupy. Można pomagać bezinteresownie. Jest tyle możliwości, jeśli chodzi znowu choćby o przyrodę, walczyć o ekologię, czystą ziemią. Postanowić przeczytać sobie wszystkie książki. Nie wiem? Znaleźć w sobie pasję, która w środku drzemie, o której człowiek nawet nie wie. Odnaleźć zainteresowanie. To podstawa. Dlatego nam było łatwiej, bo myśmy już ta pasję mieli. Nie chcę się tutaj wymądrzać, ale żeby znaleźć ten sens w życiu, to trzeba na nowo spojrzeć na swoje życie. Tak mi się wydaje. 
Bardzo ciekawe jest też to, że bardzo wielu ludzi dołowanych, którzy czują się samotnie, odnajduje takie pokrzepienie w naszej muzyce. To jest ciekawe, gdyż nam się wydaje, że nie gramy takiej muzyki dołującej, ale taką, jak jest w życiu: i smutno i wesoło.

W wielu wywiadach, dziennikarze też to podkreślają, wskazuje się na fakt, że gracie z emocjami. Ja bym powiedział, że wy gracie z miłością. O Janie Pawle II mówiło się posłaniec miłości. W waszej muzyce też jest, jakieś posłanie miłości. Słuchają Was szerokie kręgi i odnajdują się w tej muzyce, tekstach.

To chyba zbyt wielkie porównanie, ja bym tego tak nie ujmował. Myślę natomiast, że ludzi przekonuje do naszej muzyki nasza szczerość. Kiedy już są na naszych koncertach, to słyszą i widzą, że się denerwujemy, jak się podoba i jest fajnie, to się bawimy. Bywa różnie. Nigdy też nie olewamy żadnego koncertu, do każdego podchodzimy emocjonalnie i z tremą. Ja mam tremę przed każdym koncertem. Oczywiście ona mija czasami prędzej, czasami później. Potem się zamienia w takie „jeee” fajnie jest, tak jak w życiu. Wszystko się zmienia. Poważnie traktujemy każdą publiczność i nigdy nie podchodzimy do niej z pogardą, choćby ze względu na miejsce, jakieś małe miasteczko, gminę. Zawsze dajemy z siebie wszystko. Nigdy nie gramy na pół gwizdka. Być może to ludzi przekonuje do tego co robimy.

Często się mówi, że Dżem to rodzina, Dżem to muzyka, Dżem to życie. Powiedziałbym, że Dżem to porostu Dżem, którego nie można zamknąć w jednym słowie, które całość skonsoliduje, zlepi, scharakteryzuje. Dżem to fenomen.

Czasami młodzi ludzie pytają: jak wyście do tego doszli? Ja nie wiem. Zawsze robiliśmy to, co uważaliśmy, że trzeba zrobić. Niekiedy instynktownie, z paniki, desperacji, ale nigdy nie kalkulowaliśmy tego, co trzeba zrobić. Owszem graliśmy teraz z Orkiestrą Symfoniczną i pomyśleliśmy: może wydać płytę. Ona wyjdzie w tym roku, ale to wyniknęło z naszego działania, a nie rozmów przy piwie. Z drugiej strony gramy już tyle lat i tez szukamy. Gra z orkiestrą nie była naszym pomysłem. Wyszedł on od jednego wydawcy, znaleźliśmy fajnego aranżera i nas zaczęło to wciągać. Nasze utwory stały się jakby pełniejsze, bardziej uroczyste, choć nie wiem jak to nazwać. Trzeba być na koncercie i to usłyszeć. Zupełnie inne fluidy wiszą i latają w powietrzu. Trema jest straszna. Jako samoucy mamy respekt przed ludźmi wykształconymi muzycznie perfekt. Wiemy wiele o muzyce, ale oni są sprawniejsi, szczególnie, jeśli chodzi o czytanie nut. Niemniej jednak to wszystko powoduje, że coś nowego, wspaniałego znowu nas spotkało, wydarzyło się w naszym życiu. 

Dżem nigdy nie był skalkulowaną kapelą, która myśli, napiszemy utwór i zobaczymy ile zarobimy?

Każdy nowy utwór, który napisaliśmy, tworzymy, zawsze wydaje się nam, że będzie hiper, super przebojem, bo robimy to najlepiej, jak potrafimy zrobić. Dopiero potem wychodzi, po czasie, że są utwory bardziej i mniej lubiane. Nawet nie wiem, na jakiej zasadzie to działa. Nie myślimy, że jeden utwór będzie hitem, a reszta wypełniaczem na płycie. Dla nas każdy utwór na płycie jest ważny. Nie ze wszystkich jesteśmy zadowoleni potem z ich realizacji, aranżacji, pewnego zgrania, ale nigdy nie zakładamy, że ten numer będzie hitem, ale do każdego utworu podchodzimy w ten sposób, jak, gdyby to był nasz najważniejszy utwór w życiu.

Już ostatnie pytanie. Jak publiczność wiedeńska, klimat tutaj?

Bardzo fajnie, bo zawsze się gra dla Polonii, choć Polonia a Wiedeń, to jest taki rzut kuflem od Polski, bo to nie jest taka daleka Polonia, jak się gdzieś wyjeżdża z koncertami do Angli, Irlandii czy Hagi, albo nawet, gdzieś w zagłębiu rudy Niemiec, gdzie graliśmy w Umbertalu czy Oberhausen… Ludzie stamtąd bardzo rzadko przyjeżdżają do Polski, a tutaj się wydaje, że można być, co dwa dni w Polsce, albo każdy weekend, ale bardzo fajnie, miło. Na początku było tak bardziej teatralnie, ludzie siedzieli, a myśmy grali rocendrolowo i trochę brakowało tego ruchu, ale takie były wymogi. My jesteśmy przyzwyczajeni do akcji i reakcji, jak się wzajemnie wyczuwa. Dla nas był to bardzo ważny koncert i ludzie też o tym wiedzieli, a potem w drugiej części, jak się ruszyli, to było już szaleństwo, bardzo, bardzo fajnie.

Wielkie dzięki za rozmowę.

Dziękuję. 


Pokrewne tematy