Maciej Sz.

Źródło. Lekarz.

Rozpoczynając dzisiaj wakacyjny cykl tekstów, których źródłem będą codzienne czytania, niosę w swoim sercu nadzieję, że będę mógł sam odkrywać w nich krople wody, które będą wzmacniały mego ducha. Do tej pory zdarzało się, że w niektórych tekstach odwoływałem się do fragmentów z Pisma Świętego. Ku mojemu zaskoczeniu one pojawiały się kolejnego dnia właśnie w zestawie czytań mszalnych. Myślę, że jest w tym jakaś dziwna, Boża metodologia, a nie przypadek. Nie próbuję jej zrozumieć, ani czynić z siebie proroka. Jedynie pocieszam się myślą, że wskazuje ona na dobry kierunek mego pisania i rozwijania talentu wysławiania się, którym z Wami się dzielę na łamach moich publikacji. Trzeba sobie też jasno powiedzieć, że moje dziękuję, adresowane wczoraj do was ma konkretny wymiar. Mobilizuje mnie do tego, aby pisać dalej, zwłaszcza w tych momentach, kiedy wydaje się, że nie ma ono większego sensu. Tak naprawdę wasze zainteresowanie jest pomocną dłonią, która pozwala mi podejmować codziennie wysiłek zmierzający do realizacji postawionego celu. Myślę sobie również, że gdyby wszystko w moim życiu, pisaniu, codzienności, układało się zgodnie z moimi oczekiwaniami nie miałbym o czym pisać, jak również nie miałbym czym się z wami podzielić. Jeszcze ku woli wyjaśnienia chcę powiedzieć, że nie będzie jakiegokolwiek numeru konta, poszukiwania zarobku w pisaniu. Wynika to z tego, że każdego dnia spotykają mnie małe cuda, które są przecież całkowicie darmowe. Kiedy zatem o nich piszę, nie musze się domagać zapłaty lub wsparcia. W końcu każdego dnia powtarzam Chleba powszedniego daj nam dzisiaj, i jak do dzisiejszego wieczoru głodny nie kładłem się spać, ani nikt z mojej rodziny. Jeśli chodzi natomiast o moje marzenia i pewne plany związane z rowerem, to z pewnością się w jakiś sposób rozwiążą. To tyle, jeśli chodzi o sprostowania i zarazem wstęp do nowego rozdziału w moim pisaniu i waszym czytaniu. Zatem do dzieła.

W dzisiejszej Ewangelii pojawia się znamienne, przynajmniej w moim poszukiwaniu i mojej sytuacji życiowej słowo. Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy źle się mają oraz nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, lecz grzeszników. Bardzo mnie ten fragment uderza, również w kontekście nowego cyklu mego pisarstwa. Niespełna, przed paroma dniami pisałem Wam o materialnej ocenie życia, jak również o konieczności budowania fundamentu pod dom życia, który jest w stanie przetrwać powódź, huragany, pożary i wszystkie nieszczęścia, które są wynikiem działania sił przyrody lub bezpośredniej działalności człowieka. Sprowadzanie życia do wymiaru materialnego jest swego rodzaju chorobą, która zamyka nam oczy i śpiewa kołysankę usypiająca naszą czujność, jak również czyni z samej wartości tego, co niesie bycie człowiekiem, a nade wszystko bycie osobą karykaturę. Ta sytuacja kojarzy mi się z kosodrzewiną. Na pewnej wysokości, powyżej 1500 m. n.p.m. drzewa już nie rosną. Rośnie natomiast kosodrzewina, która jest ich karłowatym krewnym. Otóż, gdy człowiek w swej pysze wchodzi na pewną wysokość mniemania o sobie, przestaje być drzewem, które rośnie nieustannie w górach i roztacza cień nad innymi w upalne dni, a staje się kosodrzewiną, wszędzie go pełno, ale nic z tego nie wynika. Ocena samego siebie i oderwanie od źródła sprawia, że trudno jest mu podołać swej pierwotnej misji.
Myślę również, że w odniesieniu do zmiany pisarskiego cyklu, to konkretne słowo wskazuje mi Kogoś, kto chce mnie uzdrowić. Nie chodzi tylko i wyłącznie o zdrowie w sensie fizycznym i psychicznym, jak również materialny status quo, ale o zdrowie w sensie duchowym. Wypełnienie pustki, która nie będzie poszukiwała namiastek w maskotkach i suplementach sensu życia, lecz stanie się pełna.

Pokusa jest bardzo wielka, aby rościć sobie prawo do oceny innych, do podtrzymywania swojego spojrzenia na ocenę sytuacji, jak również swojego, jedynie słusznego zdania. Wczoraj bardzo mocno uderzyła mnie pewna myśl. Mianowicie, jako ojcowie, mężowie, matki często odnosząc się do swoich obowiązków i pracy, uzasadniamy je koniecznością podejmowania takich a nie innych działań ze względu na dobro rodziny. Uświadomiłem sobie, że jest to kłamstwo. Choroba, która toczy wewnętrznie nasze serca podżerając korę istotnej misji naszego drzewa życia. Niczym małe korniki próbuje odciąć nas od zasilania. Pozbawić życiodajnych soków. To kłamstwo jest bardzo subtelne. Przecież, jako ojciec i jako mąż nie pracuję dla dzieci, dla żony, ale pracuję przede wszystkim dla samego siebie. Takie spojrzenie jest resetem wszelkich oczekiwań i roszczeń wobec innych, zwłaszcza bliskich, a zarazem staje się bramą, która pozwala przekraczać swoje zmęczenie i podejmować służbę na rzecz rodziny. Zarazem uwalania nas od patrzenia na te obowiązki przez pryzmat zobowiązań i roszczeń, a pozwala nam patrzeć na nie przez pryzmat rozwoju samego siebie. Człowiek staje w postawie całkowitej wolności wyboru, którego być może dokonał przed laty, a który musi nieustannie odnawiać. Moment, w którym większość spraw wydaje się poukładana, jest momentem, w którym ja sam zapominam o prawdziwym źródle życia. Sprawiedliwi nie potrzebują Boga, sami stają się bogami decydując za siebie i za innych.

Dzisiejsza retoryka pewnego nacisku na chrześcijan, ukazuje nam wzorce zachowań określając je jako dobre. Nie trzeba chodzić do Kościoła, przystępować do spowiedzi, sakramentów, aby być dobrym człowiekiem. To prawda, ale również pewien brak. Brak nie tyle umiejętności bycia pokornym, co bardziej brak rodzący pustkę w sercu, który objawia się materialnym poszukiwaniem i łataniem dziur tynkiem dóbr stworzonych. On niestety, jak wszystko przemija ze swej natury. To znaczy, że jego źródło prędzej czy później wyschnie i to co na chwilę było dobre i zasklepiło wyrwę odpadnie, a ból być może powróci z jeszcze większa siłą.
Myślę, że ja sam, jak również wielu z nas na rozmaitych frontach swojego życia zapomina zwyczajnie o swojej chorobie. Zapominając o niej, zapomina o Lekarzu, który może ją uzdrowić. Ten pogląd i ta skłonność jest jak pandemia, która już nie jest wariantem delta, ale zeta. Jedyną Osoba, która może z nią się uporać jest On. A jedynymi drzwiami jest postawa uznania swojej choroby. Człowiek zdrowy nie idzie do lekarza, idzie do niego człowiek chory. Nie chodzi o to, aby popadać w narrację grzesznika i życiowego przegranego. Chodzi raczej o to, aby wspinać się i poszukiwać liny, która nam w tym zadaniu pomoże do pełni siebie. Dawać siebie innym, a nie swoje dobra. Spełniać siebie, a nie swoje zachcianki. Być sobą, a nie pluszową maskotką.

Takie oto myśli związane z czytaniami krążą mi dzisiaj po głowie. Jest jednak w tym również ogromna nadzieja i słowo otwarcia. Jest lekarza, który już wie, jak nas uzdrowić i poprowadzić terapię. Trzeba jedynie na Niego się otwierać, a to znaczy powiedzieć wszystko i we wszystkim zaufać. Zła diagnoza, związana z niepełnym wywiadem może bowiem zaszkodzić, zamiast uzdrowić. Zatem nie lękajmy się swojej choroby, wszak jest na nią lekarstwo.

Ps. Postaram się od jutra pisać krócej, ale czy się uda? Nie wiem. Tak czy inaczej gadulstwo, to też choroba.


Pokrewne tematy