Maciej Sz.

Podróż do Edenu. Krzyż.

Każda wizyta u psychoterapeuty lub psychologa to nieustanna rozmowa. Jest tam czas na to, aby wypowiedzieć i nazwać po imieniu swoje problemy. Dokładnie je zdiagnozować i dotrzeć po nitce do kłębka. Przedrzeć się przez labirynt wydarzeń, zachowań, podziemne korytarze i dróżki. Z jednej strony wejść do piwnic skrywających nasze tajemnice, a z drugiej wdrapać się na szczyt najwyższej wieży. Na jej wierzchołku cieszyć się widokiem, nową perspektywą patrzenia i myślenia o sobie, innych, o życiu. Znalezienie klucza, który pomoże otwierać najcięższe drzwi sejfów ludzkich zranień i powikłanych historii nie jest proste. Pociąga za sobą kolejne poszukiwania, lecz warto. Wszystko po to, aby pójść dalej.
Naturalny brak chęci otworzenia się przed psychologiem, terapeutą sprawia, że ten czas, który ma służyć nowemu otwieraniu, bo to jednak proces, niekiedy ucieka pomiędzy palcami i znika jak wiatr we włosach. Nic z niego nie wynika. Pomimo dobrych chęci dalej tkwimy w martwym punkcie. Ów lęk i strach paraliżują nas wewnętrznie, co trochę przypomina wody morza martwego. Chcemy zejść głębiej, chcemy nurkować, ale jego zasolenie sprawia, że jest to niemożliwe. Nawet pływanie jest trudne, a jedyną rzeczą, która nie męczy jest swobodne unoszenie się na jego toni. To przypomina trochę wybór, którego często dokonujemy: niechaj jest, jak jest.

W życiu podróżnika strach nie jest czymś wyjątkowym. Każdy się boi i każdy się lęka. Stawia pytania. Poszukuje odpowiedzi na to, co go trapi i nęka . Pytanie, co z owym lękiem, czy też strachem zrobię ciągle jednak pozostaje otwarte. Pozwolę, aby zawładnął moim całym życiem? Czy spróbuję nad nim mimo wszystko popracować? Z własnego doświadczenia wiem, że dużo łatwiej jest podjąć wyzwanie i wsiąść na rower. Przejechać dla przykładu ponad 100 kilometrów, aniżeli zatrzymać się nad jakimś problem związanym z sobą samym, a zwłaszcza relacjami z drugą osobą i próbować znaleźć jego źródło nie w niej, ale w sobie samym. Myślę, że czasami brakuje brakuje nam tej odwagi i tego zdecydowania.

Kiedy sięgam do tekstów, które już napisałem dostrzegam w nich braki. Czasami nawet pewne uproszczenia lub merytoryczne błędy. Jednym z nich jest choćby mówienie o Bogu trochę na około, a nie w sposób bezpośredni. Nie wynika to z mojego lęku, czy też strachu, ale pomyślałem, że może kogoś skłoni takie podejście do podjęcia refleksji i samodzielnych poszukiwań. Trudno jest mierzyć się z tym założeniem, bo skoro Apostołowie zwątpili, skoro w Historii Zbawienia, historiach podróżników do Edenu nawet czasami cuda nie przekonują, to co może zrobić moje słowo? I to jest bardzo dobre pytanie, wszak nie o cuda i nie o przekonywanie w tym wszystkim chodzi. Droga do Edenu to droga spotkania z Jedynym Prawdziwym przewodnikiem, który przeszedł ją od początku do końca. Ta droga jest fascynująca i prawdziwa, a jej największym dziedzictwem pozostaje fakt, że ów Przewodnik nie tylko tę drogę przeszedł, ale co  najważniejsze nie pozostawia nas na niej samych. Oczywiście istniej pokusa, która podsuwa nam myśli, a niekiedy nawet fakty, które mają temu zaprzeczyć. To napięcie eschatologiczne pomiędzy już, a jeszcze nie, pomiędzy tym co znam, a tym ku czemu zmierzam stwarza puste miejsce, które można wypełnić tylko wiarą. Świadomym, dobrowolnym zaufaniem, którego Gwarantem jest On.

W głębi swego serca jestem przekonany, że każdy z nas ma w swojej drodze doświadczenie wewnętrznej przemiany, małych cudów i wielkich uzdrowień. Ono zawsze zaczyna się od bólu i koniecznego nazywania rzeczy po imieniu. Tam dokonywaliśmy niemożliwego, to znaczy chociażby nurkowaliśmy w wodach morza martwego naszych serc. Ojciec Szustak w jednym ze swoich kazań zwrócił uwagę na tekst Izajasza, pochodzący z Psalmu 26. Oto powiedzie się mojemu Słudze, wybije się, wywyższy i bardzo wyrośnie. Kiedy te słowa zaczynamy odnosić do siebie i swojego życia w mocy Chrystusa, nagle odkrywamy, że droga, którą wskazał przez krzyż nie jest skazana na porażkę, on przez niego wiedzie, ale kończy się na poranku Zmartwychwstania. Poranku, którego nasze ludzkie umysły nie są w stanie zrozumieć, a kiedy próbują, wówczas budują Eden na wzór tego, co znają. Ciepłe papucie, piękne chwile, stan posiadania i relacje. Kolejność nie ma większego znaczenia, znaczenie ma sposób w jaki sobie je wyobrażamy. Na sposób ziemski, co jest naturalne, wszak ten sposób znamy.

Każdorazowe wchodzenie w swoje zagmatwane wnętrze, które ukształtowały historie minionych dni jest doświadczeniem bólu. Ogołoceniem, bo oto szaty, które tak pieczołowicie na siebie zakładałem, pieniądze, jako gwarant mego bezpieczeństwa są bezwartościowe. Liczy się Jego spojrzenie, Miłosierdzie i nowe narodzenie. Uderzyła mnie dzisiaj jeszcze jedna myśl i to dosłownie przed chwilą. Trzeba mieć odwagę stanięcia pod krzyżem wraz z Bożą Matką, jak Jan Apostoł. To znaczy pozwolić, aby Chrystus działał w naszym życiu. On doskonale zna ów ból narodzenia na nowo, do nowego życia. Ogromną nadzieją i jeszcze większym motywatorem naszych działań może być fakt, że tak naprawdę to nie my umieramy, ale On umiera za nas. Do nas należy wolna decyzja i zgoda na Jego działanie. Wiem, że to niesłychanie trudne. Nawet nawrócenie postrzegam sam jako zawrócenie, wejście na nową, lepszą, inną drogę. Tymczasem nawrócenie i to jest też myśl sprzed chwili, to zupełnie nowe życie, nowa jakość. Nowy wymiar życia. Aby ona się objawiła po raz kolejny wracamy do samego krzyża. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że nie musimy mu mówić o tym, co nas boli, to nie psycholog, On nas zna. Nie musimy udawać kogoś kim nie jesteśmy. On nas zna. Nie musimy walczyć o swoją wartość. On ją zna. Nie musimy prosić o miłość. On kocha. Co zatem musimy zrobić? Stanąć. Przytulić się do Bożej Matki i zwyczajnie powiedzieć o swoich lękach, strachach, niepokojach tak, jakbyśmy składali je w Jego dłonie. To znaczy oddać mu po prostu swoją wolę i z ufnością powiedzieć działaj, bo wiesz, co jest dla mnie dobre. Kiedy piszę ten dzisiejszy tekst, za każdym razem, gdy już chcę skończyć wpada mi do głowy kolejna myśl. Tym razem poród. Ten dokonuje sie w bólach. Po nich matka bierze noworodka na ręce i tuli i karmi otaczając go swą macierzyńską miłością. Jan był najmłodszym Apostołem. To on uosabia nasze narodziny, nasze nawrócenie, a Boża Matka, zanim dokona się zmartwychwstanie i staniemy na naszych nogach już otacza nas ciepłem matczynego serca. To wszystko wymaga czasu i dojrzewania w nas decyzji,  może do momentu, kiedy staniemy u bram Edenu.

Ps. Rozpisałem się strasznie. Przepraszam. Dobra wiadomość jest zdecydowanie krótsza. Krzyż jest straszny, ale nie taki straszny, jak go malują, kiedy spoglądamy na niego w perspektywie chociażby słów Izajasza. Każdemu z nas się powiedzie. Być może to jeden z wymiarów świętości ku której idziemy, gdzie wiara staje się pewnością, a pewność zamienia się w uśmiech, bo nagle widzimy i dostrzegamy sens. Dobrego wieczoru. Pozdrawiam was serdecznie i dziękuję.


Pokrewne tematy