Zuzanna Bryniarska

Cienka granica między miłością, a nienawiścią – „Malcolm i Marie”

Sam Levinson chciał namalować obraz na szorstkim płótnie, maczając pędzle w słoikach z farbami o odcieniach intensywnej rzeczywistości. Czy skończyło się na przerysowanej kreacji, a może dosadnej interpretacji?

„Malcolm i Marie” rozpoczyna się powrotem do domu twórcy filmowego i jego partnerki. Przypominając najznakomitszą śmietankę świata Hollywood, młody filmowiec Malcolm świętuje premierę swojej najnowszej produkcji. Jego dziewczyna, Marie, zdaje się nie podzielać entuzjazmu dumnego ze swojego kinematograficznego dzieła Malcolma. Zwykła rozmowa staje się bodźcem do bezlitosnego konfliktu, który postawi na szali związek bohaterów.

Sam Levinson (twórca serialu „Euforia”) podczas pandemii Covid-19, umieścił w ogromnej, nowoczesnej, kalifornijskiej posiadłości dwójkę aktorów (Zendaya i John David Washington), którzy stanowią całość obsady owej produkcji. Stworzona z wykorzystaniem niewielkiego budżetu, znajduje nie tylko swoich zwolenników, ale także polemistów. Co sprawia, że jedna z głośniejszych premier tego roku, jest tak głośno i namiętnie dyskutowana?

Czarno-białe filmy tworzone w XXI wieku mają zazwyczaj do spełnienia rolę wizjonerską, która staje się formą artystyczną niezbędną do tego, by zrealizować zamysł autora. Z takim zabiegiem mamy do czynienia w przypadku „Malcolm i Marie”, gdzie czarno-biała kolorystyka jest elementem podkreślającym nastrojową grę światła, które oświetlając drobne detale, nadaje lekkości całej scenografii i wprowadza stan melancholii. Klimat, z którego masywnymi kroplami sączy się jazz, bije po oczach subtelnością i nieskrępowaną naturalnością. Idealnie skrojony garnitur, opiewający przez delikatnie padające światło nocnej lampki, mokre włosy wijące się z gracją i nieskrywaną powagą – w całej tej „naturalnej” rzeczywistości, można zauważyć, iż nic tak naprawdę nie zostało pozostawione przypadkowi. Rozkład pomieszczeń w kalifornijskiej willi, gorący makaron z serem, czy wanna napełniona wodą, to przemyślana struktura składająca się na konkretne przeżycia estetyczne. Ujmujące kadry i niekwestionowana zabawa konwencją udowadnia na każdym kroku, że Sam Levinson po prostu robił to, na co miał ochotę realizując swój filmowy koncept (zadziwiające podobieństwo do Malcolma).

„Malcolm i Marie” to swoisty dialog. Bo zawiera niespotykaną wcześniej semantykę? Bo koresponduje z innym dziełem kinematografii? Być może. Nazwałam ten film dialogiem, bo to właśnie na rozmowie opiera się cała fabuła. Wymieniając swoje postrzeżenia na temat premiery filmu, związku, wspólnego życia i osobnej przeszłości, bohaterowie na zmianę obrzucają się jadem, by zaraz po tym paść sobie do ramion. Coś co jest nam znane jako dialog, zamienia się w osobliwą pogardę i niekończącą się wymianę spostrzeżeń (chociaż uważam, że jest to zbyt delikatne określenie) bogatych w słowa, po których ciężko dojść do siebie. To wszystko zaczęło się już na premierze filmu, gdzie Malcolm „zapominając” podziękować Marie jej wkładu w nową produkcję, sprowadził na siebie gniew piekielny przeplatany z niewypowiedzianym smutkiem. Był to tylko bodziec do tego, by zacząć wyciągać na wierzch wszystkie pretensje i bolesne uwagi, jakie na temat swojego partnera ma druga połówka. Wrzaski, ataki szału, chłodny zawód i nienawiść wypływająca z oczu z każdą kolejną łzą łączy się na przemian z kipiącą namiętnością i wyczerpującą troską o dobro ukochanej osoby. Czy właśnie tak wygląda toksyczna miłość? A może każda miłość?

O filmie „Malcolm i Marie” można powiedzieć dwie rzeczy: estetyka jest klimatyczna i fascynująca, a mocne dialogi szokują i prowokują. To po prostu wariacja twórcy, który przeniósł swoją wizję na ekran. Chciał stworzyć film, więc stworzył. Umieścił w nim wciągający klimat, prowokujące dialogi i dwójkę aktorów, na których efektownym występie bazuje cała fabuła. Dzięki jazzowemu tłu, widz nie może oprzeć się wrażeniu swobodnego płynięcia przez delikatne fale zmysłowej aury, by zaraz topić się w wyniosłości i odrętwieniu. Ponad półtorej godziny seansu nie kończy się wraz z ostatnią sceną. Subiektywne interpretacje i próby zrozumienia przedstawionej rzeczywistości zaczynają się tuż po wyłączeniu telewizora.

 

Poniżej umieszczam piosenkę z filmu:


Pokrewne tematy