Zuzanna Bryniarska

I Want Credit. It’s The Best Thing I’ve Ever Written – „Mank”

David Fincher opowiedział swoim widzom historię częstującą klimatem taśmy filmowej, która nawinięta na szpulę, posiada nutę analogowego świata. Czy liczne nominacje do prestiżowej nagrody filmowej, są adekwatne do swobodnego odbioru przez „netflixowego” widza?

Po przeczytaniu dokładnie sporządzonej listy produkcji nominowanych do Oscarów w 2021 roku, rozbolała mnie głowa, a ból w plecach postanowił zagrać cover „Czterech pór roku” Vivaldiego z wyraźnym naciskiem na „Zimę”. Zupełnie jakby przeczuwały, że najbliższe dni (a nawet tygodnie) będą wypełnione intensywni godzinami nietuzinkowych seansów filmowych.

„Mank” to tytuł dystrybuowany przez platformę streamingową Netflix, który pojawił się na owej liście, otrzymując nominacje aż w 10 kategoriach. Są to m.in. najlepszy film, najlepszy aktor pierwszoplanowy, najlepsza aktorka drugoplanowa oraz najlepszy reżyser. Ukazane w nim zostały realia środowiska Hollywood z lat 30 przez pryzmat uzależnionego od alkoholu scenarzysty, Hermana Mankiewicza, który zawzięcie próbuje dokończyć scenariusz do „Obywatela Kane’a”.

Historia filmu opiera się przede wszystkim na skomplikowanym życiu amerykańskiego scenopisarza, który niezwykle krytycznie spogląda na ludzi i ich masowe „dyrdymały”. Z wieloma się nie zgadza, kilkoma gardzi, nielicznym ufa i jednej osobie usilnie stara się coś udowodnić – samemu sobie. Walczy z własnymi demonami, które pod postacią wódki i hazardu mieszają mu w głowie, jednocześnie pozostawiając go przerażająco świadomym i natchnionym. Ma żonę, dzieci i młodszego brata. Pisząc scenariusz do „Obywatela Kane’a”, wypływa z niego skupiony geniusz z nietuzinkową wyobraźnią i błyskiem inspiracji. A wszystko to, łączy ogromna klamra zawierająca w sobie sedno Hollywood ,czyli to, co podnieca Manka najbardziej – kino.

Reżyser David Fincher zaserwował nam czarno-białą produkcję, która wprowadza nastrój rodem z filmów z Charliem Chaplinem w roli głównej. Ważnym elementem jest przede wszystkim kolorystyka i nieczystości na taśmie filmowej, które połączone z monochromatyczną muzyką nadają gramofoniczny i analogowy klimat. Fincher podzielił ów film na kilka części, które poprzedzone konkretnymi didaskaliami, mają uprzedzić widza o okolicznościach opowiadanych wydarzeń. Nowoczesny język przekazu zawarty w filmie, połączony ze wspomnianymi wyżej charakterystycznymi zabiegami, wydają się w nieoczekiwany sposób współgrać ze sobą i tworzyć wyraźną grę kontekstów, która będąc zamysłem twórcy, droczy się z odbiorcą przekazując tym samym sedno filmu. W pewnym momencie, ze względu na liczbę retrospekcji, można odnieść wrażenie dużego bałaganu. Zabawa treścią i formą to wizytówka tego filmu, która pobudza odbiorcę, może częściej nawet w ten negatywny sposób. Ponoć lepsze to, niż bycie obojętnym, prawda?

Choć historia sama w sobie pełni tutaj rolę napędzacza, który tak często lubię przywoływać, to subtelne wtrącenia estetyczne związane z grą światła, scenografią, czy kostiumami, po kilku minutach filmu wydają się być niezaprzeczalnym elementem kreowanego świata. Mimo analogowego przedstawienia, staje się on przerażająco rzeczywisty i do cna przesiąknięty naturalnością (zapewne ze względu na brak upiększania rzeczywistości oraz na intensyfikację brutalności i realizmu).

Do całości swoją kilkutonową „cegiełkę” dorzucają aktorzy. Na pierwszy plan wysuwa się Gary Oldman, który po raz kolejny odebrał mi mowę. Nominacja do Oscara? Jeśli go nie dostanie, będę w ogromnym szoku. Po „Leonie zawodowcu” wiedziałam, że mam do czynienia z nietuzinkowym charakterem, mimiką przekazującą rozrywające emocje i szalonym spojrzeniem, świdrującym wszystko, na co ma szansę spojrzeć. Po „Czasie mroku” wiedziałam, że jest w stanie przemienić się w dosłownie każdego i przyjąć dowolną postać. Po „Manku” mimo tych wszystkich pewności, byłam zahipnotyzowana. Od pijackich scen, w których upojenie alkoholowe wychodziło na światło dzienne w postaci wymiocin, po przejmujące wywody krytykujące otaczające go społeczeństwo i natchnione przemowy pełne niespotykanej wyobraźni, i talentu. Przed państwem: Gary Oldman!

W obsadzie możemy zobaczyć również Lily Collins w roli szlachetnej „opiekunki” uzależnionego geniusza, która swoim sercem i podejściem do życia stała się jego wiernym powiernikiem i  partnerem. Nominację do Oscara, tuż obok Garego Oldmana, otrzymała również Amanda Seyfried, która w roli delikatnej Marion Davies wypadła czarująco. Marion to wysublimowana postać zauroczona Mankiem, związana ze starszym mężczyzną, grająca kobiety w opałach. Potrafi zauroczyć i przeciągnąć każdego na swoją stronę. W tym przypadku jednak, nie wiem czy nominacja to trafiona decyzja Akademii Filmowej.

Ten film to bogactwo mądrych myśli i boleśnie prawdziwych podsumowań. Wywody Manka na różnorodne tematy to sztuka sama w sobie. Po chwili miałam ochotę spotkać się z nim na kawę (choć pewnie wolałby coś mocniejszego) i zapytać o jego filozofię życia, plany oraz zapatrywanie na kwestie społeczne. Rozmowy w tej produkcji są zarówno jej mocną, jak i słabą stroną. Momentami odnosi się wrażenie, że widz musi uporać się z nużącą paplaniną o wszystkim i o niczym, z której wyłapywać trzeba rozsądne fragmenty, skupiające się na fabule opowiadanej historii. Jednak, w pewnym momencie filmu widz uzmysławia sobie, że wszystko co mówią bohaterowie ma więcej sensu i roztropności niż mogłoby się wydawać.

Trzeba mieć nadzieję, że „netflixowy” widz, szukający na ogół odprężenia i odmóżdżenia przy popołudniowym filmie, będzie w stanie docenić nie tylko warsztat aktorski obsady, ale całokształt produkcji. Przeczytałam komentarz, który zaznaczał, że jest to TEN film, przy którym zjadacze popcornu ziewają. Ciężko się z tym nie zgodzić…Ale, jak to mówi Mank: „​​Nie możesz uchwycić całego życia człowieka w dwie godziny. Jedyne, na co możesz mieć nadzieję, to pozostawienie takiego wrażenia”.

 


Pokrewne tematy