Krystyna Szwankowska-Antol

Mazury – nasz ósmy cud świata cz.2

I tak rozpoczęła się nasza dziesięciodniowa przygoda na Mazurach.

Oczywiście standardowo, w pierwszą noc przywitała nas burza, tak jak rok wcześniej na Kaszubach, i chociaż nie była taka straszna jak wtedy, to ciemne chmury pojawiające się co jakiś czas, budziły respekt i przypominały nam o naszym miejscu w naturze. Ale i tak na pogodę nie mogliśmy narzekać, cudowne śniadania na trawie, poranna kąpiel w jeziorze, później pakowanie ekwipunku, przygotowanie rowerów i w drogę, zew poznawania okolic i przygody nas wzywał.

Pierwsza trasa, którą wybraliśmy wiodła przez lasy i brzegami jeziora Mokrego. Cisza i spokój tego miejsca, gdy przemierzaliśmy ścieżki, była relaksująca. Przejeżdżaliśmy przez rezerwat rzeki Krutynii, gdzie kilka razy, powalone drzewa i mokradła potęgowały wrażenia bycia w  naturze. Czasami mijaliśmy grupkę rowerzystów, a tak tylko, dzika przyroda, ptaki, gra świerszczy i my. 34 kilometry to jak na moje nogi niezły wyczyn, dzieci i oczywiście mąż, wprawieni w jeździe na rowerach, proponowali, że następnym razem wezmą mnie na linkę.

 Na szczęście następnego dnia pogoda nie była całkiem rowerowa, za co moje nogi były jej bardzo tym razem wdzięczne, wsiedliśmy więc w samochód i wybraliśmy się na zwiedzanie Mrągowa. Jedno z bardziej znanych miejsc na Mazurach, tętniące życiem, muzyką i festiwalami, oblegane przez turystów miasto. Chwilowy powrót do cywilizacji, targ z różnymi regionalnymi wyrobami, gdzie mąż w końcu kupił sobie wędkę, sprzęt podnoszący ego mężczyzny do roli pierwotnego zdobywcy pokarmu. Drugie ego męskiej części rodzinki, też zostało zaspokojone. Muzeum Wojska Polskiego na wolnym powietrzu, które odnaleźliśmy po godzinnym poszukiwaniu na obrzeżach miasta, było warte zobaczenia. Samochody z czasów wojny, czołgi, emfiry, samochody strażackie, udostępnione do wspinania, wsiadania, dotykania, pozwalają dużym i małym dzieciom poczuć zew odkrywcy.

Po powrocie do namiotu, i zjedzeniu pożywnych chińskich zupek, przyszedł czas na wypróbowanie nabytego sprzętu. Mąż od razu pobiegł do znajomego sąsiada, który wędkuje codziennie by pochwalić się nowym nabytkiem. Z namaszczeniem panowie nałożyli przynętkę na wędkę, i świecący spławik by nocną porą złowić pierwszą w swoim życiu wielką sztukę… Gdy spławik zaczął się zanurzać mąż rzucił się z pomostu, by wciągnąć wędkę. Szamotanina trwała parę sekund, wreszcie udało się zwinąć żyłkę i naszym oczom ukazał się młodziutki okoniek.

Niestety wyżywić całą rodzinkę tym maleństwem, mogło by się udać tylko Jezusowi. Ze łzami w oczach mój łowca postanowił dać drugie życie rybce i wypuścić ją na wolność. Tu jednak zaczęły się schody, gdyż nigdy tego nie robił, a pochwycenie wijącej się ryby, było ponad siły i nerwy mojego męża. Rezultat naszych wspólnych prób był niestety taki, że zamordowaliśmy niewinnego okońka, wyrywając haczyk wraz z wnętrznościami. I tak oto, po tym traumatycznym przeżyciu, mąż oddał wędkę dzieciom do zabawy, a sam pojechał do sklepu kupić mięso na grilla, bo na ryby do końca turnusu nie mógł spokojnie już patrzeć.


Pokrewne tematy