Maciej Sz.

Żółte cytrynki. Film, po którym zostaje słodka mina.

Cytrynki zazwyczaj są żółte, a ich sok w połączeniu z gorącą herbatą nie do końca jest zdrowy. Sama nazwa tego egzotycznego owocu wywołuje na ustach dziwne napięcie i grymas twarzy. Kwaśna mina nie zachęca nikogo do otwartego dialogu. Jeśli dostrzega ją przyjaciel, to sięga do słoika, z którego chochlą wylewa miód na nasze serce. Dobrodziejstwo witaminy „C”, której cytryna wcale nie ma najwięcej, też może nie być wystarczającym argumentem do tego, aby sięgnąć któregoś wieczoru na filmowy regał i wyciągnąć z niego lekko zakurzony tytuł z 2013 roku „Żółte cytrynki”.
To zadziwiające, że ten ośmiolatek, którego dom jest w Szwecji, bardzo mile mnie zaskoczył. W tym dziwnym czasie różnych, niezrozumiałych i zrozumiałych, logicznych i nielogicznych decyzji sprawił, że zamiast myśleć o koronie, nie tylko w sensie Szwedzkiej Monarchii i chorobliwej kuleczki poczułem się sam ukoronowany. Nagle pomyślałem, że mogę wszystko, a ile się uda, będzie zależeć od tego, w jaki sposób będę słuchał swojego serca i podążał za jego głosem.

Nie wiem, czy to przypadek, zrządzenie losu, ale Teresa Fabik, kobieta która nosi imię mej mamy i teściowej, wyreżyserowała ciepły film. Ogląda się go cudownie pod kołdrą lub w ciepłych bamboszach z filiżanką herbaty. Można powiedzieć: nie ma jak u mamy. Scenarzysta Vasa, nie mylić z Wazą zupy, oddał w nasze dłonie fabułę, która nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym, niczym wielkim. Jej prostota i zbieżność z marzeniami, za którymi nieustannie fruniemy niczym ptaki do ciepłych krajów (w przeciwieństwie do ptaków, ciągle fruniemy, nie mogąc się zdecydować, w jakim kierunku lecieć, aby odnaleźć swój ciepły kraj) jest wielka sama w sobie. Namalowane kolejne sceny wyciągają mnie z niesprawiedliwego spojrzenia na Szwedów i Szwecję. Po obejrzeniu mogę powiedzieć: to nie jest zimny kraj, zimnych ludzi. To kraj, którego nie znam i w którym nie byłem, a ludzie chcą zwyczajnie, razem z Anną Jantar zaśpiewać:

tyle Słońca w całym mieście, nie widziałeś tego jeszcze, popatrz, o popatrz!

Nie jestem krytykiem filmowym, stąd trudno mi powiedzieć, jakie walory decydują o przyznaniu Oskara, ale ja osobiście Oskara daję. Jeśli opowiadam dzieciom bajkę na dobranoc, aby ich sen był dobry, to zdjęcia, które zrobił Anders Bohman, scenografia – Dave Bohman, kostiumy – Sara Pertmann, producnet – Pontus Sjöman, kierownik produkcji – Tobias Äström i odpowiedzialny za muyzkę Anders Degeberg zaprosili mnie do świata, w którym poczułem się lepiej. Otworzył on drzwi dobrego snu i wiary w siłę oraz moc ukrytą w moich dłoniach.
Kolejni bohaterowie: Agnes – Rakler Wärmländer, Lussan – Josephine Bornbusch, David – Sverrir Gudnason, Tobias – Richard Ulfsäter, Seven – Tomas von Brömssen, Kalle Reuterswärd – Eric Ericson, Pernilla – sofia Rönnegärd, Maud – Anki Lidén, Gérard – Dan Ekborg, Camilla – Hanna Skoghag, Röda Faran – Iwa Boman, Paolo – David Tainton i klient w barze – Lucas Miklin wnieśli siebie i swoją niezapomnianą wartość kreując świat, za którym większość z nas poniekąd tęskni. Jaki? Pełen prawdy i szczerości, który często sprowadzamy (może ja mam tylko taką nadzwyczajną skłonność) do ciężkich kamieni, które z jednej strony nas przygniatają, a z drugiej chcemy w nich widzieć diamenty. Diament jednak trzeba najpierw odnaleźć, potem oszlifować, a na końcu pozwalać go podziwiać innym. Schowany do szuflady lub położony głęboko w sejfie może i jest bezpieczny, ale na pewno nie to miejsce jest jego naturalnym domem.

Ugotować film, podać go w pięknej i eleganckiej zastawie, której nie boi się on używać, a zarazem która nie pozbawi go smaku i całej mocy doznań wypływających z jego spożywania to wielka sztuka. Rozpływam się nad nią, choć jest to bardzo subiektywne spojrzenie. Mi smakowała na tyle, że zapraszam do stołu oglądania kolejnych widzów. To nie jest kolejna sztuka mięsa i kolejny film o kulinarnej miłości. To film, który na chwile pozwala zapomnieć, a zarazem zaprasza do samodzielnego gotowania swojego życia widza. Wywala w nim błogi uśmiech na twarzy, którego źródłem bynajmniej nie jest używka w bliżej lub dalej nieokreślonej postaci. Skłania do działania i zmiany patrzenia.
Tak po krótce wygląda moja recenzja Żółtych cytrynek. Ośmiolatka z klasą, którego tornister ciężarem książek nie przygniótł do ziemi, ale stał się skrzydłami na których chce latać. Właśnie z tego powodu, wymieniłem wszystkich odpowiedzialnych za produkcję i wszystkich bohaterów z imienia i nazwiska. To moje dziękuję, za posiłek, który był dobry i dal mi energię do działania.

Cóż? O gustach się nie dyskutuje, podobnie o smakach. Nie powiem wam o czym jest ten film, tak jak kucharz nie zdradzi wszystkich tajników dania, które z waszej gęby uczyniło niebo. Smacznego.


Ähnliche Artikel