Maciej Sz.

Na emigracji – za chlebem….

Takie życie

Dni i miesiące mijają szybko. Ząb czasu widać najlepiej na dorastających dzieciach, które codziennie takie same, a jednak inne. Każdego dnia uczą się czegoś nowego, rosną. Zmienia się ich wzrost, waga, rysy twarzy. Zmieniają się problemy, zainteresowania, a niekiedy nawet koledzy i koleżanki.

Choć z pozoru wszystko wydaje się podobne, to w rzeczywistości płynie do przodu. Patrzymy na nasze plany, marzenia, wyznaczone cele i ich realizację. Rozwój firmy, zmianę pracy na lepszą, poprawienie bytu, polepszenie życia. I co? I nic. Czasami trzeba bezradnie, albo raczej cierpliwie rozłożyć ręce i iść do przodu małymi krokami.

Obraz siedmiomilowych butów, które pozwalały na znaczące skoki w krótkich odstępach czasu, skoki w sensie rozwoju, poszerzania majętności, pozostaje tylko bajką. Kot w butach był jeden, stoliczek, który nakrywał się samoistnie wyśmienitymi potrawami podobnie, a pierścień Arabeli został zamknięty w świecie bajek wraz z innymi bohaterami i cudownymi rekwizytami spełniającymi nasze marzenia. Co pozostało? Życie, codzienność, trud pracy, wychowania, zdobywania, realizacji celów i dążeń. To już nie bajka, a codzienność, którą każdy układa według swojego scenariusza i napotkanych, zdobytych, wywalczonych możliwości.

Emigracja zarobkowa, to już nie bajka. Dla wielu Polaków wraz z ich rodzinami stała się nie tylko faktem, ale życiem w nowo wybranym kraju, mieście. Początki zazwyczaj są podobne. Nawiązywanie znajomości, szukanie pracy, mieszkania, nauka języka. Wszystko połączone z aklimatyzacją w wybranym miejscu. Nie warto jednak pozostawiać wszystkiego i jechać w ciemno! Dlaczego?

Światło latarki, które ma nam zastąpić prowizoryczne bezpieczeństwo i stabilizację, odnaleźć pracę i inne, nie jest wieczne. Baterie, akumulatory im intensywniej świecą, tym szybciej się wyładowują. Kończą się oszczędności przeznaczone na wyjazd, cierpliwość, pomysły, koncepcje, a nowe baterie kosztują i nic nie ma za darmo.

Arkadiusz przyjechał w ciemno. Wziął ze sobą jedną torbę, trochę oszczędności. Język znał tyle o ile. Potrafił się przedstawić, powiedzieć coś krótko, zrobić dobre wrażenie. Na początku spał po noclegowniach dla bezdomnych, parkowych ławkach, kolejowych dworcach. Pracy szukał na stójce. Czekał, aż ktoś podjedzie, zaproponuje, weźmie i da robotę. Miał chyba szczęście. Jednego dnia został zabrany do pracy w ogrodzie, parę kilometrów za Wiedeń. Został tam na stałe. Potem znalazł żonę. Wraz z nią są szczęśliwymi rodzicami dwójki dzieci. Mieszkają w Wiedniu. On, pracuje dalej w ogrodzie, niezmiennie od dwudziestu lat.

Piotrek podobnie. Zaczynał tak samo, znał się na budowlance. Trochę murarki, ale większość to układanie płytek, malowanie, wykańczanie wnętrz. Też miał szczęście. Pracuje w firmie. Jest zatrudniony na stałe. W Austrii od lat szesnastu. Jola przyjechała niejako na gotowe. Dostała prace na sprzątaniu od koleżanki. Ta miała ich, aż nadto. Jednego dnia powiedziała dość. Nie wytrzymam tego dłużej. Muszę coś w swoim życiu zmienić. Język poznała na tyle, że zaczęła pracę w sklepie. Sprzedaje do dzisiaj, czy jest zadowolona?

Piątkowe popołudnie, a właściwie wczesny wieczór. Godzina szesnasta. Bierzemy nasze pociechy oraz ich koleżanki. Idziemy zbadać wraz z dziećmi nowo poznany park, a w nim dość bogato urządzony plac zabaw. W parku nie ma tłumów. Są ławki, a przy nich stoliki. Każdy znajdzie miejsce dla siebie. Przy jednym z nich siedzi grupka mężczyzn w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat. Rozmawiają w najlepsze, nerwowo gestykulują, coś szybko i chętnie popijają. Patrząc na nich czuję się jak w dawnej Polsce, kiedy nie było jeszcze zakazu spożywania alkoholu. W pewnym momencie żona mnie szturcha i mówi, to Polacy. Słyszałam. Rzeczywiście ma rację. Polacy.

Nie podsłuchujemy, ale z odległości kilkunastu metrów dolatują do nas znamienne słowa podwórkowej gwary. W końcu panowie wstają i śledząc sierp Księżyca odbity w chodnikowym szkle powoli idą do przodu. Są pijani, a może raczej zalani. Nagle jeden wyrzuca flaszki w krzaki, choć dwa metry dalej stoi pojemnik na śmieci. Myślę w duchu zwrócę uwagę, ale potem się powstrzymuję, gdyż w głowie rodzi się myśl: przecież nie jesteś tu sam tylko z dziećmi, a z Panami w tym stanie, lepiej nie rozmawiać. Dzieci na szczęście nie widzą całej sytuacji są pochłonięte zabawą. Panowie dźwigają swoje rzeczy i dalej, już teraz całkowicie niechlujnie, niewyraźnie dyskutują, a właściwie przeklinają, a pomiędzy przekleństwa wrzucają słowa klucze. Pewnie pamiętają dobre czasy, kiedy byli tu sami i nikt ich nie rozumiał. Gdzie pracują, za co piją, gdzie mieszkają, co jedzą. Co się stało z ich życiem?

Jednym wychodzi, a innym nie za bardzo, choć mają predyspozycje, chęci, możliwości, umiejętności. Słowem wszystko, czego potrzeba, aby wyszło. I co? Naturalne. Nie trzeba wyjeżdżać z Polski, ażeby naocznie przekonać się o brutalności, a może raczej zwyczajności naszych życiowych dróg. Austria, Irlandia, Polska i inne kraje Europy, innych kontynentów dają różne, rozmaite możliwości. Jedne takie, drugie takie, choć wydaje mi się, że zawsze coś, w zamian za coś. Może się mylę?

Niemniej fundament życia i problemy pozostają. Przed nimi nie ma ucieczki, ani azylu. Trzeba murować. Dobry, stabilny, mocny fundament, udźwignie wielkie, życiowe mury. Dadzą to podstawowe poczucie bezpieczeństwa, a z nim łatwiej rozwiązywać problemy. Takie życie. Nie te problemy to inne, nie tutaj, to tam. Czy warto wyjechać? Dobre pytanie.


Pokrewne tematy